Znów z archiwum pamięci i znów krótko.
Jedno z ciekawszych krakowskich przedstawień. Jedno z niewielu, które chciałoby się wciąż oglądać. Podobnie jak z "Braćmi Dalcz", przez cały czas jest dobra energia. To również jedno z niewielu przedstawień, po zakończeniu którego człowiek czuje niedosyt.
Co było pierwsze? Które było pierwsze z tych przedstawień? To nieważne. Oba sprawiają, że na nowo można pokochać teatr, jeśli człowiek bywał zniesmaczony realizacjami niektórych scen, niekoniecznie prowincjonalnych.
Spektakl nie walczy z legendą. Filmowy przekaz jest na tyle historycznie wpisany w świadomość dojrzalszego widza, że nie można szukać kopii w teatralnej stylistyce. Ta stylistyka to znów zaskakująca scenografia, pełna maszynerii i pary. Pojawiające się industrialne elementy nie zabijają ducha spektaklu, dobrego aktorstwa, niesamowitych partii wokalnych.
Podobnie jak poprzednio, duży plus to muzyka na żywo. Zatem ukłon w stronę orkiestry, która nie pozostaje anonimowym twórcą przedstawienia. Kanał orkiestrowy wynurza się ze swoich czeluści by w pełnym świetle zakończyć pierwszą część.
Bardzo ciekawy jest finał tego przedstawienia. Kiedy Karol Borowiecki doświadczony niemiło przez brutalną rękę kapitalizmu staje twarzą w twarz ze swoim przeznaczeniem. Albo zupełnie pójdzie na dno, albo zwiąże swoją przyszłość z Madą Muller. Symbolicznie cała rodziną funkcjonuje w pomieszczeniach - pudłach. Taki przytulny kąt dostaje również Karol. Kiedy założy na siebie ten "kaganiec", z impetem stara się roztrzaskać o ścianę. Szkoda, że to niewykonalne. Tym sposobem przegrywa moralnie.
Sympatycznie ogląda się w spektaklu aktorki, które w poprzednim sezonie można było oglądać również w teatrze PWST. Cieszy, kiedy utalentowane osoby znajdują swoje miejsce w zawodowym teatrze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz