niedziela, 18 października 2015

"Billy Elliot" w chorzowskiej Rozrywce.

Spektakl mnie nie zachwycił, choć w koło pełno zachwytu nad nim. Ale o gustach się nie dyskutuje. Chciałbym jeszcze raz zobaczyć ten spektakl, ze względu na Marię Mayer jako babcię Billy'ego, której również nie widziałem w obsadzie oraz na historyczno-histeryczne wizyjne wspomnienie o RHS. To były piękne dni.

Spektakl zaczyna się przed podniesieniem kurtyny, a raczej kurtyny nie ma. Akcja zaczyna się przy rozświetlonej widowni, przy widzach zajmujących miejsca i dopiero po kilku minutach słyszymy komunikat o wyłączeniu telefonów komórkowych. Pierwszy obraz nieczytelny. Wiemy, że jest strajk, reszta to chaos. Tak mniej więcej będzie do końca. Zabrakło reżyserii czy wprowadzono jakiś format angielskiego oryginału?

W spektaklu pierwsze skrzypce gra Elżbieta Okupska. Nie widziałem obsady z Anną Ratajczyk. Ginie przy niej każda postać. Charyzma aktorki sprawia, że jej rola jest najciekawsza. Odnajduje się perfekcyjnie w roli nauczycielki prowincjonalnej szkoły baletowej. Zaskakuje swoimi umiejętnościami przy drążku. Chapeu bas!

Uważam, że to spektakl dla dojrzałych widzów, dla których epoka Margaret Thatcher to nie tylko Meryl Streep z filmu "Żelazna dama". W "Billym Elliocie" Margaret Thatcher nie funkcjonuje tylko jako premier, która doprowadziła do strajku górników. Teatr umożliwia wielość interpretacji. Tak samo jak Billy, ona nie sprzeniewierzyła się swoim zasadom i dążyła do celu. Bez takich cech osobowości, Billy zostałby w domu i zajadał się babciną drożdżówką, przez co spektakl skończyłby się przed przerwą. 

Również zepsucie kasety magnetofonowej i wykorzystanie tego zabiegu aż dwa razy to symbol dawnych czasów i miejmy nadzieję, ze młodsi widzowie odczytali, co to oznacza dla Billy'ego. W tamtych czasach to ocierało się o tragedię. Czasami nawijanie taśmy za pomocą ołówka mogło pozwolić na odczyt zapisu, pod warunkiem, że taśma nie została pogięta. 

Ciekawy pomysł z telewizorami, jako elementem scenografii. Pokazują obrazy z lat osiemdziesiątych. Szkoda, że nie pomogły młodym wykonawcom w budowaniu postaci. Przecież można było je wykorzystać jako dodatkowy element stanów emocjonalnych, które nie zawsze można było odczytać.

Młodzież występująca w spektaklu prawdopodobnie nauczy się złego teatru. Dorośli nie radzili sobie z rzeczywistością sceniczną. Postaci tylko zarysowane, rozwiązania sceniczne "po bożemu". Dzieci zupełnie nieustawione, jakby zabrakło dodatkowego czasu na próby. Spontaniczność na scenie też wymaga uzasadnienia. Do tego niesłyszalność kwestii wypowiadanych przez amatorów. Partie wokalne młodych bohaterów na szczęście dobre. To co robi młody aktor wcielający się w postać Billy'ego przed końcem pierwszego aktu jest trudne do opisania. Nieczytelne miotanie się po scenie. Szkoda. Zazwyczaj dzieci ratują spektakl, ale nie tym razem. 

Brak reżyserii tłumów. Choregrafia jakby robiona naprędce przez tancerzy. Scena przebieranki  dobra, dopóki dzieci stepują, są lekkie w tej choreografii. Kiedy pojawia się zespół baletowy, głowa boli od widoku "słoni na betonie". Kto pamięta Barbarę Ducką w stepie irlandzkim podczas jednego z Sylwestrów na bis, to zauważy na pewno tę subtelną różnicę.

Liczyłem również na ratunek w postaci nieśmiertelnej klasyki. W wersji filmowej jest wisienką na torcie. W spektaklu pojawia się za wcześnie, a kiedy powtórnie widzimy dorosłego Billy'ego w finale, jest to rozmyte i nieczytelne, że do końca nie wiadomo kiedy bić brawo. Gdyby nie światło na widowni czekalibyśmy na jakąś pointę.

W spektaklu pojawia się za dużo przeklinania. Nie zapominajmy, że na scenie i na widowni są nieletni. 

Teatrzyk kukiełkowy podczas spotkania wigilijnego z piosenką o Pani premier bardzo ciekawy ze względu na obecny kontekst polityczny w naszym kraju. Szkoda, że temat związany z górnictwem tak mało korelował z tłem geopolitycznym GOP.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz