wtorek, 8 grudnia 2015

Znów "minuta ciszy", czyli Szarik i przyjaciele.

Za mną kolejne spotkanie z bohaterami spektaklu krakowskiej PWST pt. "Niech żyje wojna!!!". Spektaklu niczym duchowa uczta. Spektaklu przywracającego wiarę w teatr. To bardzo niepokorny spektakl, ale w tym tkwi również jego wielka siła. Dziękuję zespołowi aktorskiemu za przekonującą grę i wciąż aktualne przesłanie. Życzmy sobie następnej wspólnej minuty ciszy. 


/na zdjęciu goździki: Inwentaryzacyjne i zdobyte na wojnie/

środa, 2 grudnia 2015

Wypaliłem się...

W zastępstwie klasyk na dziś:

"W pięknym zadku nic po kwiatku. Spenetrowałem dekę fortepianu — nic. Wypiłem kieliszek wermutu — nic. Uwiodłem wszystkie córki (siedemnaście) hrabiego Ruster de Kisbatolla — nic, absolutnie nic. (...) A może to wina naszej epoki, tzw. „dzisiejszych czasów”, pomawianych o zamęt myślowy, zanik smaku, „futuryzm” itp. objawy dekadencji? Nic podobnego".
 ________________________________________
W oparach absurdu, Julian Tuwim i Antoni Słonimski, 1958

poniedziałek, 30 listopada 2015

Forum Młodej Reżyserii - Kraków 2015.

Kiedy piszę niniejsze słowa, jest już po Forum i znane są wyniki jury. Niektóre nagrody mnie zaskoczyły, inne potwierdziły to co było mi dane oglądać. O gustach się nie dyskutuje. Wiadomo też, że inna grupa jurorów nagrodziłaby zupełnie co innego i tak by można bawić się w nieskończoność. 

Co mogę napisać, jako widz, który od czasu do czasu lubi zatracić się z Melpomeną? Co mogę napisać, widząc zaledwie kilka propozycji prezentowanych podczas forum?

"Mewa. Pięć sekund z Czechowa". Nie wiem z czego było tych pięć sekund? Z "Mewy" czy z Czechowa? Za krótkie, taka etiuda na którą zabrakło pomysłu. Fantastyczne kostiumy niczym z tygodnia mody w Londynie. Niektóre tak zakurzone, że przy uderzeniu w bark, unosił się pył, a przez widownie śmiech. Niezaplanowany komizm sytuacyjny. Nie wierzyłem żadnej postaci. Nie zobaczyłem myśli reżyserskiej, psychologii postaci. Przepiękna Roksana Lewak, która głosem zdominowała przestrzeń i partnerów scenicznych. Bartosz Ostrowski już z mocną osobowością sceniczną, która pozwala mu funkcjonować bez tekstu. Niepotrzebnie dano mu tekst. Czar prysł kiedy odezwał się. Karol Kubasiewicz i Agata Woźnicka, jeszcze niedawno tacy zjawiskowi w "Samobójcy", a tutaj gdzieś na krawędzi słyszalności i pewności swojej postaci. Ciekawe ustawienie "choreograficzne" trójkąta, za mocne pocałunki. Niepotrzebne plucie, pierwsze może i uzasadnione tekstem, ale kolejne? Ogólnie wynudziłem się.

"Wystarczy raz odjechać". Żałuję, że nie odjechałem, ale nie było źle. Może obyło się bez artystycznych uniesień, ale przynajmniej tym razem było to zrozumiałe przedstawienie. Tomasz Kollarik dobrze poprowadzony aktorsko, chyba jego najlepsza rola jak dla mnie. Jakaś historia postaci, rozumienie jej motywacji i wyborów. Monika Frajczyk, zjawiskowa, zwierzę sceniczne, potrafiąca reagować na dzianie sceniczne, od razu skomentowała uderzenie aktora w reflektor! Marcin Sztendel z donośnym głosem nie za bardzo odnalazł się w tej studyjnej przestrzeni. Uważam, że bardziej nadaje się do klasyki i nie straszne mu będą sceny ustawione pod horyzontem. Usłyszą go nawet na jaskółce. Może bym odjechał, gdyby było nieco więcej tego "Roberto Zucco". Niedosyt Koltesa.

"Minimum". Eksperyment, który mnie nie zaskoczył. Owszem, w dobie gromadzenia dóbr, które są "zamiast", pomysł wydawał się interesujący, ale mnie zabrakło wyników końcowych i programów naprawczych czy innych wypadkowych. Warstwa filmowa ciekawsza od improwizowanej. Chociaż nie wiem, jak nazwać to, co przedstawiono w żywym planie. Może "zaplanowana improwizacja"? Eliza Borowska, Tomasz Chrapusta zupełnie zniknęli w bieli stworzonej przestrzeni. Szkoda. Mogło być ciekawie.

"Trzy siostry". Trudno mi stwierdzić, co obroniło ten spektakl, reżyseria i dojrzałe aktorstwo? Na ile wygrał pomysł a ile pomysły wniosły aktorki. Dobry reżyser potrafi również umiejętnie dobrać zespół aktorski.  Najlepszy spektakl, który widziałem podczas Forum. Dobre ustawienie postaci, którym się wierzy. Zabieg postarzenia głównych bohaterek o kilka dekad uatrakcyjnił znany klasyczny tekst. Bardzo dobra gra Marii Maj, jakby żyła od dawna w swojej roli. Słuchała swoich partnerek scenicznych i żywo reagowała. Magdalena Kuta przez większą część przedstawienia leżąca na łóżku tyłem do publiczności, grająca schorowaną postać, jednym gestem potrafiła przekazać swój komunikat do sióstr, nadal nie pokazując twarzy. To już mistrzostwo. Olga Stokłosa dorównywała swoim koleżankom. To był nie tylko spektakl, który był zrozumiały fabularnie, to był również spektakl, w którym zrozumiałe było wypowiadane słowo. Gra aktorska z najwyższej półki. Za stroną internetową: "Doświadczenie, wrażliwość, znajomość warsztatu - i siebie nawzajem – pozwalają tym trzem dojrzałym aktorkom na niezwykły koncert – pozbawiony gwiazdorstwa. a nam, widzom, dają szczególne doświadczenie poznania tego niby znanego tekstu w innym kontekście." Spektakl pozbawiony gwiazdorstwa ale z gwiazdami polskiej sceny.

"Hymn do nocy". Na ile to Gardzienice, na ile sympozjum czy inny projekt. Zawsze Gardzienice kojarzyły mi się ze śpiewem i antropologią kulturową. Tym razem dostaliśmy liryczny teatr w śpiewach i tiulach oraz w kontrze nowoczesność przemówień. Śpiew aktorek bardzo dobry. Pozostałe rzeczy nijakie. Maciejowi Sajurowi mikrofon przeszkadzał, nie rozgrzał się podając tekst, nie wierzyłem nie tylko jemu, ale wszystkim kwestiom mówionym. Nie wiem jak nazwać tę propozycję? Rozczarowaniem?

czwartek, 19 listopada 2015

Dokąd podążasz Melpomeno?

Nie pierwszy raz zadaję sobie to pytanie wynikające z rozczarowania teatrem, który przychodzi mi oglądać. W teatrze chcę opowieści oraz sensowności powołania przedstawienia do życia. Coraz częściej spektakle przypominają teledyski, sceny pocięte, nie łączące się w całość. Do tego coraz mniej przekonywująca gra aktorska, psychologia postaci nieznana. Wiele wydarzeń, które dostały zielone światło na pojawienie się na scenie, powinno przejść jeszcze raz żmudny proces kolaudacji. Pamiętam czasy, kiedy człowiek był zmęczony kolejnymi premierami, które osiągały bardzo dobry poziom. Od czasu do czasu pojawiały się chybione realizacje, ich tytuły często przez długi czas były synonimem porażek artystycznych. Niestety, z dzisiejszej perspektywy śmiem twierdzić, że wcale takie złe nie były. Co się stało z mistrzami i ich wychowankami? Udali się na banicję artystyczną czy czekają w ukryciu na lepsze czasy?

środa, 18 listopada 2015

Niewiele o związkach, czyli "Mending Fences. Wszystko o związkach" w Tetarze Ludowym.

Poprawnie zrealizowany spektakl. Nawet ciekawy tekst. Wszystko o związkach to za dużo powiedziane. Pojawia się kilka przykazań, jak przeżyć związek, ale tego właśnie niewiele. Można zobaczyć, żeby się pośmiać. Nawet gromko. A że śmiech to zdrowie, zatem polecam, choć nie planuję kolejnej wizyty związanej z tym tytułem.

Uwaga do zespołu aktorskiego. Proszę bardziej reagować na śmiech widowni i wyczekać na wygaszenie śmiechu przed podaniem kolejnych kwestii. Nie słyszą go dławiący się śmiechem oraz pozostali widzowie. 

Miałem szczęście uczestniczyć w spektaklu, w którym zespół aktorski się zagotował. Przyznam się, że to zawsze dla mnie interesujące doświadczenie.

Zastanawiam się, czy druga część tytułu to wypadkowa sukcesów spektakli w Teatrze Ludowym w formacie: "Wszystko o..."? /"Wszystko o kobietach", premiera 2006-02-03; "Wszystko o mężczyznach", premiera 2008-05-17; "Wszystko o związkach", premiera 2015-02-27/. Osobiście uważam, że angielski tytuł bardziej pasuje do tekstu przedstawienia. 

Miło też było oglądać na scenie jeszcze niedawnego studenta krakowskiej PWST. 

środa, 4 listopada 2015

"Rękopis znaleziony w Saragossie" w chorzowskiej Rozrywce - nie odnaleziony pomysł na musical.

Zobaczyć, zapomnieć. Zdjąć z afisza. Proponuję obejrzeć film. Następnie przeczytać książkę. Na koniec zobaczyć spektakl. To ułatwi zrozumienie przedstawienia. I to by było na tyle. I tak myślę, że za dużo.

http://www.teatr-rozrywki.pl/13-aktualnosci/473-rekopis-znaleziony-w-saragossie.html

czwartek, 29 października 2015

Nieco dyplomatycznie dziś.

Czy działania dyplomatyczne prowadzone przez polityków uczestniczących w wojnach światowych jako żołnierze frontowi dawały większe szanse na zachowanie stabilizacji oraz pokoju?

czwartek, 22 października 2015

Trudna rola widza.

Lubię być widzem. Często po ciężkim dniu pracy marzę by zapaść się w fotelu i zapomnieć się w scenicznym świecie. Ostatnio jednak mam szczęście trafiać na spektakle, gdzie ulubionym zabiegiem reżyserskim jest interakcja z publicznością. Światłem po oczach i mikrofonem w usta. Lepsze orzeźwienie, niż kubeł zimnej wody na głowę. Współczuję widzom wyrwanym w tej sposób do odpowiedzi.

Proponuję zatem znakować widzów.i podzielić ich na dwie grupy: tych, którzy zawsze marzyli o scenie i wielkiej roli oraz tych, którym nie marzy się nawet rola halabardnika.

niedziela, 18 października 2015

"Billy Elliot" w chorzowskiej Rozrywce.

Spektakl mnie nie zachwycił, choć w koło pełno zachwytu nad nim. Ale o gustach się nie dyskutuje. Chciałbym jeszcze raz zobaczyć ten spektakl, ze względu na Marię Mayer jako babcię Billy'ego, której również nie widziałem w obsadzie oraz na historyczno-histeryczne wizyjne wspomnienie o RHS. To były piękne dni.

Spektakl zaczyna się przed podniesieniem kurtyny, a raczej kurtyny nie ma. Akcja zaczyna się przy rozświetlonej widowni, przy widzach zajmujących miejsca i dopiero po kilku minutach słyszymy komunikat o wyłączeniu telefonów komórkowych. Pierwszy obraz nieczytelny. Wiemy, że jest strajk, reszta to chaos. Tak mniej więcej będzie do końca. Zabrakło reżyserii czy wprowadzono jakiś format angielskiego oryginału?

W spektaklu pierwsze skrzypce gra Elżbieta Okupska. Nie widziałem obsady z Anną Ratajczyk. Ginie przy niej każda postać. Charyzma aktorki sprawia, że jej rola jest najciekawsza. Odnajduje się perfekcyjnie w roli nauczycielki prowincjonalnej szkoły baletowej. Zaskakuje swoimi umiejętnościami przy drążku. Chapeu bas!

Uważam, że to spektakl dla dojrzałych widzów, dla których epoka Margaret Thatcher to nie tylko Meryl Streep z filmu "Żelazna dama". W "Billym Elliocie" Margaret Thatcher nie funkcjonuje tylko jako premier, która doprowadziła do strajku górników. Teatr umożliwia wielość interpretacji. Tak samo jak Billy, ona nie sprzeniewierzyła się swoim zasadom i dążyła do celu. Bez takich cech osobowości, Billy zostałby w domu i zajadał się babciną drożdżówką, przez co spektakl skończyłby się przed przerwą. 

Również zepsucie kasety magnetofonowej i wykorzystanie tego zabiegu aż dwa razy to symbol dawnych czasów i miejmy nadzieję, ze młodsi widzowie odczytali, co to oznacza dla Billy'ego. W tamtych czasach to ocierało się o tragedię. Czasami nawijanie taśmy za pomocą ołówka mogło pozwolić na odczyt zapisu, pod warunkiem, że taśma nie została pogięta. 

Ciekawy pomysł z telewizorami, jako elementem scenografii. Pokazują obrazy z lat osiemdziesiątych. Szkoda, że nie pomogły młodym wykonawcom w budowaniu postaci. Przecież można było je wykorzystać jako dodatkowy element stanów emocjonalnych, które nie zawsze można było odczytać.

Młodzież występująca w spektaklu prawdopodobnie nauczy się złego teatru. Dorośli nie radzili sobie z rzeczywistością sceniczną. Postaci tylko zarysowane, rozwiązania sceniczne "po bożemu". Dzieci zupełnie nieustawione, jakby zabrakło dodatkowego czasu na próby. Spontaniczność na scenie też wymaga uzasadnienia. Do tego niesłyszalność kwestii wypowiadanych przez amatorów. Partie wokalne młodych bohaterów na szczęście dobre. To co robi młody aktor wcielający się w postać Billy'ego przed końcem pierwszego aktu jest trudne do opisania. Nieczytelne miotanie się po scenie. Szkoda. Zazwyczaj dzieci ratują spektakl, ale nie tym razem. 

Brak reżyserii tłumów. Choregrafia jakby robiona naprędce przez tancerzy. Scena przebieranki  dobra, dopóki dzieci stepują, są lekkie w tej choreografii. Kiedy pojawia się zespół baletowy, głowa boli od widoku "słoni na betonie". Kto pamięta Barbarę Ducką w stepie irlandzkim podczas jednego z Sylwestrów na bis, to zauważy na pewno tę subtelną różnicę.

Liczyłem również na ratunek w postaci nieśmiertelnej klasyki. W wersji filmowej jest wisienką na torcie. W spektaklu pojawia się za wcześnie, a kiedy powtórnie widzimy dorosłego Billy'ego w finale, jest to rozmyte i nieczytelne, że do końca nie wiadomo kiedy bić brawo. Gdyby nie światło na widowni czekalibyśmy na jakąś pointę.

W spektaklu pojawia się za dużo przeklinania. Nie zapominajmy, że na scenie i na widowni są nieletni. 

Teatrzyk kukiełkowy podczas spotkania wigilijnego z piosenką o Pani premier bardzo ciekawy ze względu na obecny kontekst polityczny w naszym kraju. Szkoda, że temat związany z górnictwem tak mało korelował z tłem geopolitycznym GOP.

"Ziemia obiecana" w krakowskim Teatrze im. Słowackiego.

Znów z archiwum pamięci i znów krótko. 

Jedno z ciekawszych krakowskich przedstawień. Jedno z niewielu, które chciałoby się wciąż oglądać. Podobnie jak z "Braćmi Dalcz", przez cały czas jest dobra energia. To również jedno z niewielu przedstawień, po zakończeniu którego człowiek czuje niedosyt. 

Co było pierwsze? Które było pierwsze z tych przedstawień? To nieważne. Oba sprawiają, że na nowo można pokochać teatr, jeśli człowiek bywał zniesmaczony realizacjami niektórych scen, niekoniecznie prowincjonalnych.

Spektakl nie walczy z legendą. Filmowy przekaz jest na tyle historycznie wpisany w świadomość dojrzalszego widza, że nie można szukać kopii w teatralnej stylistyce. Ta stylistyka to znów zaskakująca scenografia, pełna maszynerii i pary. Pojawiające się industrialne elementy nie zabijają ducha spektaklu, dobrego aktorstwa, niesamowitych partii wokalnych.

Podobnie jak poprzednio, duży plus to muzyka na żywo. Zatem ukłon w stronę orkiestry, która nie pozostaje anonimowym twórcą przedstawienia. Kanał orkiestrowy wynurza się ze swoich czeluści by w pełnym świetle zakończyć pierwszą część.

Bardzo ciekawy jest finał tego przedstawienia. Kiedy Karol Borowiecki doświadczony niemiło przez brutalną rękę kapitalizmu staje twarzą w twarz ze swoim przeznaczeniem. Albo zupełnie pójdzie na dno, albo zwiąże swoją przyszłość z Madą Muller. Symbolicznie cała rodziną funkcjonuje w pomieszczeniach - pudłach. Taki przytulny kąt dostaje również Karol. Kiedy założy na siebie ten "kaganiec", z impetem stara się roztrzaskać o ścianę. Szkoda, że to niewykonalne. Tym sposobem przegrywa moralnie. 

Sympatycznie ogląda się w spektaklu aktorki, które w poprzednim sezonie można było oglądać również w teatrze PWST. Cieszy, kiedy utalentowane osoby znajdują swoje miejsce w zawodowym teatrze.

Europa, a może i świat, ale nie do końca przy Krakowie Płaszowie Estakadzie.


Płaszów Kraków Estakada. Estakada, która posiada kilka wad, ale można ją nazwać konstrukcją w europejskim stylu. Pod nią dworzec kolejowy Kraków Płaszów. Dworzec można by rzec międzynarodowy, połączony Kolejami Małopolskimi z Portem Lotniczym w Balicach. Niedaleko remontowany budynek dworcowy, który niedługo przyjmie uczestników Światowych Dni Młodzieży. Do tej pory mieliśmy bajkę, teraz nieco o rzeczywistości. W tej chwili zaskakuje fakt, że za bilety zakupione w automacie biletowym nie można zapłacić kartą. Przestrzeń na czytnik kart oraz klawiaturę numeryczną na razie zaślepiono. W czasach wciąż rosnącego obrotu bezgotówkowego to zaskakujące posunięcie operatora automatu. Taka historia prawdziwa, a ogromnie przez to smutna, chociaż nawiązująca do wszelkich "barejad".


piątek, 16 października 2015

"Niech żyje wojna!!!" - niczym dobre wino.

Tym razem goździk od Mikołajczyka. 

"Niech żyje wojna!!!" - jedno z lepszych przedstawień jakie było mi dane widzieć. Po wakacyjnej przerwie dojrzało niczym wino. Z tej produkcji krakowska PWST powinna być dumna.

poniedziałek, 12 października 2015

"Estra i Andro", czyli Krakowski Teatr Tańca na bruku.

Tym razem ta krakowska grupa przygotowała przedstawienie uliczne. Na początku widzowie przyjęli pozycje strategiczne przy barierkach, by po kilku minutach "rozerwać się" i doskonalić umiejętność bilokacji. Byliśmy zmuszeni do wybrania, kogo mamy oglądać, grupę aktorek czy grupę mężczyzn? Taka uroda teatru ulicznego. Miałem to szczęście, że mogłem się przemieszczać pomiędzy działaniami grupy żeńskiej i męskiej.

Zatem kobiety: czerwień, życie, pełen erotyzm. Zatem faceci: biel, sieroctwo, pełna seksuologia. Dla miłośników X Muzy mamy korelacje z twórczością filmową. Vagina jak u Almodovara, plemniki jak u Allena. Szaleństwo!

O ile kobiety wyglądały zmysłowo, to faceci niekoniecznie. Przypominali dzieci zagubione we mgle w poszukiwaniu matczynego ciepła. Nie wiem, czy jest możliwe, żeby facet przebrany za nasienie mógł wyglądać atrakcyjnie. Zawsze będzie to komiczne. Nawet najprzystojniejszy Adonis nie ma szans na tym polu. Jedynie Meryl Streep mogła by unieść ciężar gatunkowy takiej postaci i nie byłaby groteskowa.

Idąc jeszcze dalej, w biologiczne konteksty, mamy co następuje: 
- estriol – organiczny związek chemiczny, pochodna estranu. Jest ludzkim hormonem steroidowym. Wzrost jego syntezy następuje w ciąży.  
- andropauza (gr. andros = mężczyzna, człowiek; gr. pausis, łac. pausa = przerwa) - w ujęciu biopsychospołecznym definiowana jako okres w życiu mężczyzny (najczęściej po 50 roku życia), zapowiadający zbliżające się wejście w okres starości z początkiem wystąpienia szeregu dolegliwości w różnych sferach funkcjonowania jednostki, zarówno somatycznej, psychologicznej jak i seksualnej o podłożu wielonarządowych zmian w organizmie, w tym zmian hormonalnych, wywołanych starzeniem się.
I wszystko by się zgadzało. Kobiety są niczym matka natura przynosząca życie i energię. Mężczyźni zdziecinnieli na dobre. W sumie to żadne odkrycie, w końcu faceci to duże dzieci.  

Kobiety na początku działań są wojującymi feministkami. Krzyczą coś inspirowanego "Seksmisją" /znów film/. Stąd niemożność porozumienia z facetami i rozłąka życiowa. Faceci jak to dzieci, bawią się najczęściej w wojnę. Kobiety są zmysłowe, kokietują, mają energię samby, nie obcy jest im śpiew. Faceci biegają po ulicy i robię więcej hałasu niż sensownych działań, plączą się wokół swoich ogonków i czasami oddają się błogiemu nicnierobieniu sennemu. I to wtedy, kiedy kobiety oddają światu swoją zmysłową energię. Kobiety działają zespołowo, faceci nie mają lidera. Jeśli kobiety to słonce, to faceci jakieś komety, które od czasu do czasu musną gorącą gwiazdę.

Nie jest zaskoczeniem, że pod koniec przedstawienia musi połączyć się pierwiastek męski z żeńskim. Pierwsze iskrzenie nie oznacza od razu sielanki, pojawia się jeszcze przepychanka, bijatyka. Jak to w naturze, wygrywa najsilniejszy, chociaż w przypadku tego przedstawienia to najbardziej "klasyczny" w tańcu osobnik pozna smak prawdziwej miłości.

Zobaczyłem coś co miało ręce i nogi, a właściwe rąk i nóg mogłoby dostać, gdyby spektakl miał drugą część. Ciekawe co by się urodziło? Dziewczynka czy chłopiec?

https://pl.wikipedia.org/wiki/Estriol
https://pl.wikipedia.org/wiki/Andropauza

czwartek, 8 października 2015

Krótka historia rewolucji w "Lustrze" Teatru "Alter".

Bardzo kameralny spektakl przedstawiony w przestrzeni ulicznej. Spektakl w swojej wymowie mocno zaangażowany w kontekst polityczny i jednocześnie bardzo intymny w przeżywaniu artystycznym. Jakbyśmy oglądali czyjąś spowiedź, świadectwo osobistego doświadczenia w czasie targanym porywami.

Przedstawienie trudne do zdefiniowania, podskórnie wyczuwamy sensy, ale nazwać wszystko odpowiednimi słowami - niemożliwe. Może dlatego, że do czasów, o których mówi przedstawienie, nie możemy jeszcze nabrać dystansu, jeszcze ten czas się kształtuje. Z finału przedstawienia wynika, że przy naszym cichym przyzwoleniu tworzy się historia Europy Wschodniej. Nie uciekniemy od tych nawiązań, wiedząc, że Teatr "Alter" ma swoje korzenie na Ukrainie. 

Przez całe przedstawienie oglądamy samotnego aktora. Nie używa słów. Radiowa szczekaczka z nawiązką atakuje nas słowami, bełkotem. Szczekaczka przywiązana do nogi, zatem jakiś rodzaj zniewolenia.

Początek jak w konwencji niemego filmu, jeszcze bez kolorów, dominuje czerń i biel. Jakby poszukiwanie sensu bycia na ulicy, jakby odnajdywanie się w nowej rzeczywistości. "Coś" dopiero się rozpoczyna.

Bohaterowi towarzyszy lustro. Bardzo mocny symbol, które nie tylko odbija cały teatr i nas jako widownię w nim, ale staje się niejako obrazem odzwierciedlającym kolejne etapy rewolucyjnych zmian. Piękno szkła zostaje zamalowania bielą, zatem czystym kolorem i czystymi intencjami. Ale nie jest to już doskonałe jak na początku, jakby chciano przekazać, że ludzkie działania w jakiś sposób mają znamiona skazy.

Wstępie o marzeniach o lepszym świecie przyświeca biały sztandar nad naszymi głowami. Dopiero po czasie pojawia się czerwona farba i cały rewolucyjny bałagan, który ktoś musi posprzątać. Jeśli nawet wcześniej wszyscy spontanicznie chcieli zmian, to teraz muszą zabrać się mocno do sprzątania tego, co zostało po barykadach. Zatem biały sztandar zmywa ślady walki z bruku, robi się coraz bardziej szary. Piękne hasła poszarzały, nastała rzeczywistość.

Nasz szary człowiek wciąż milczy. Knebluje siebie czerwoną taśmą, którą zostało oklejone również lustro. Widać w postaci rozczarowanie, rezygnację, ale nie ból. Rozbiera się. Wybiera dla siebie rolę ofiary lub poświęca w imię dawnych ideałów. Uwalania się od szczekaczki, umiera niczym na ołtarzu.

Dawna biel to już tylko martwe ciało dominujące nad szarością bruku. Rewolucje zawsze przynoszą ofiary.

środa, 7 października 2015

Nie o problemach twórczych, tylko o niebezpieczeństwach twórczych.

Niebezpieczeństwo twórcze tego bloga polega na tym, że ostatnio niechcący zamiast opcji "zapisz", a dotyczyło to wersji roboczej, zaakceptowałem "opublikuj". Teraz będę musiał pisać bloga "na brudno", a dopiero później przepisać za pomocą klawiatury.

poniedziałek, 5 października 2015

Wesołe jest życie staruszka...

Chyba się starzeję. Kiedyś rozumiałem teatr tańca, dziś coraz mocniej przemawia do mnie teatr muzyczny, niedługo wejdę w wiek, że odnajdę prawdę życia tylko w repertuarze operetkowym.

Krótko o "Wodewilu warszawskim" Teatru Pijana Sypialnia.

Przedstawienie, do którego podszedłem nieco z dystansem. Na początku obawiałem się jakiegoś posmaku teatru amatorskiego /nie mylić z amatorszczyzną/, sam już nie pamiętam dlaczego. Sam prolog przedstawienia nie zapowiadał pozytywnego zaskoczenia, jakie później nastąpiło. Przy finale wiedziałem, że to nie ostatni raz mojej przygody z wodewilem.

A na scenie niesamowite szaleństwo, pozytywnie zakręconego towarzystwa. Przede wszystkim zaskoczył mnie ruch sceniczny. Duże brawa dla osoby układającej te nie zawsze naturalne ustawienia, ale bardzo sprawne i na miejscu. Zwłaszcza sekwencja karuzeli i szybkiego "cofnięcia się czasu". Po drugie: bardzo dobre ustawienie wokalu i zespół muzyczny na żywo. Nawet w niezbyt ciekawej przestrzeni takie połączenie daje jakość, siłę wyrazu. Po kolejne: bardzo sprawny zespół aktorski i niesamowita vis comica występujących. Nie wiem jak się ukonstytuował zespół, ale jeśli ktoś zajmuje się castingiem, dawniej był to drugi reżyser, to zasłużył na nagrodę co najmniej jakąś miejską-warszawską.

Przepraszam, że tak krótko i może nie na temat, ale żyję nadzieją, że zobaczę "Wodewil..." jeszcze raz i dopiszę coś jeszcze. Pamięć już krótka, ale nie mogłem nie opisać tej niespodzianki artystycznej. Jeśli nie pamiętam już dokładnie treści przedstawienia, to na pewno zapamiętałem niesamowitą energię płynącą ze sceny i uśmiech mój oraz widowni.

W nowym sezonie artystycznym nieco jeszcze o starym.

W dziewiątym numerze miesięcznika "Teatr" znalazło się podsumowanie ubiegłego sezonu w dość obszernej rubryce: "Najlepszy, najlepsza, najlepsi w sezonie 2014/2015". Wielce mnie uradowało, że znalazły się tam zjawiska teatralne, o których już pisałem, jak również te, o których chciałbym napisać. A zatem:

Najciekawszy debiut aktorski: Monika Frajczyk  w "Niech żyje wojna!!!!" /PWST Kraków/. 

Najlepsze przedstawienie teatru muzycznego: "Wodewil warszawski" /Teatr Pijana Sypialnia Warszawa/ i "Dyplom z kosmosu" /PWST Kraków/.

Najlepsze przedstawienie offowe: "Chór sierot" /Teatr KTO Kraków/. I naprawdę nie wiem, dlaczego przedstawienie offowe, skoro teatr miejski? 

Podsumowania dokonało kilkanaście osób związanych ze światem Melpomeny. Można się z nim zgadzać lub nie. Każdy z nas posiada swoje własne nominacje tych najlepszych i tych chybionych artystycznie. 

Za wysokie progi by publikować tutaj swoją własną prywatną listę naj, naj, naj...

wtorek, 1 września 2015

Nowy sezon artystyczny.

I stało się. Weszliśmy w nowy sezon artystyczny. Poprzedni przeszedł już do archiwum. Nawet inwentaryzacja2014 wymaga niejakiej inwentaryzacji. Zostały odnalezione całkiem niedawno wersje robocze opisu niektórych wydarzeń artystycznych i bardziej prozaicznych życiowych przeżyć. A do tego trzeba będzie na bieżąco opisywać bieżące wydarzenia. Życzmy sobie, żeby dogonić uciekający czas, a kiedy już tak się stanie, sprawić, żeby nieco  zwolnił w swej pogoni ku przyszłości.

wtorek, 16 czerwca 2015

"MINUS 2" poznańskiego Polskiego Teatru Tańca - tytuł niczym ocena wrażeń artystycznych.

Nieco przewrotny tytuł. Aż tak źle to nie było, ale żeby napisać, iż był to spektakl na 4, to już by było za dużo. 

Niestety, spektakl nie zachwycił mnie, chociaż firmowany był znakiem PTT. Zabrakło mi opowieści, a zaprezentowane obrazy nie układały się w znaczącą całość. Już mam dość teledyskowego składania spektakli. "Wo-man w pomidorach" wydawał się dziełem za bardzo posklejanym, ale jednak posiadającym rys dzieła fabularnego. Może przeszłość wydaje się bardziej perfekcyjna od teraźniejszości, ale to już przywilej niedoskonałej pamięci.

Tym razem wita nas tancerz, który walczy jakby ze swoją cielesnością, niby jest w nurcie tańca współczesnego, ale w muzyce słychać rytmy dla dancingów czy potyczek w tańcu towarzyskim. Mogła to być klamra dla jednego z późniejszych zdarzeń i najciekawszego moim zdaniem momentu występu. Mianowicie tancerki i tancerze znajdują w publiczności dopełnienie do swoich par i wspólnych improwizacji. Nie każdy w tym działaniu odnalazł się, ale niektórzy wykonali mistrzostwo świata. Na przedstawieniu, które widziałem improwizacja osiągnęła pułap niekontrolowany. Niektórzy wyłowieni z publiczności tańczyli w kilku poziomach, łącznie z podłogą sceny, zdarzyło się, że i okulary spadały komuś z uszu, a widzom opadały szczęki z wrażenia. Nawet Laban nie byłby w stanie zapisać ruch co niektórych osób, które przed momentem były częścią widowni, a już zostały częścią zespołu tanecznego.

Stał się efekt mniej lub bardziej zamierzony: energia amatorów pogrążyła zawodowców. Ich autentyczność w jakiś sposób sprawiła, że zawodowcy stali się nieatrakcyjni w ruchu i działaniu. Zaplanowana improwizacja zawodowców poległa w szaleństwie działań wywołanych zapewne przez emocję znalezienia się na scenie, dla niektórych po raz pierwszy.

Kiedy powołane do życia na czas jednej spektaklowej sceny pary /zawodowiec+amator/ formują się w dancingową zabawę, można było tym towarzyskim akcentem zamknąć przedstawienie. Była wspomniana klamra otwierająca i zamykająca. Tymczasem dano nam jeszcze obejrzeć coś na kształt pas de trois, co po opisywanym szaleństwie zupełnie poległo. 

Publiczność uratowała przedstawienie, ta tańcząca i bijąca brawo. Jedni i drudzy byli na pięć plus. 

Choreografia nie zachwyciła, zespół owszem sprawny technicznie. Smutne, że patrzenie na żywo na materię tańca miało się nijak do płaskiego filmowego zapisu popisów Mai Plisieckiej, która wciąż zachwyca. 

http://www.ptt-poznan.pl/spektakle/aktualne/minus-2-2010-/

niedziela, 14 czerwca 2015

Tylko pokaz?, czyli o "Ożenku"w krakowskiej PWST.

Podczas 9 Nocy Teatrów w Krakowie odbył się w PWST pokaz "Ożenku" Mikołaja Gogola w wykonaniu studentów II roku Wydziału Aktorskiego tej uczelni. Muszę przyznać, że tym razem nie muszę brać poprawki na to, że to studenci i dopiero II rok. Pokazano naprawdę dobre przedstawienie, nie pokaz, nie była to wprawka, etiuda, ale pełnowymiarową realizację, z postaciami z krwi i kości. Wykorzystano potencjał tej grupy, może po warunkach, ale w starszych rocznikach często brakowało takiego doboru umiejętności do roli. Jeśli ten materiał aktorski nie zostanie stracony, zapowiadają się bardzo interesujące dyplomy w przyszłości.

Widzów wita podniesiona kurtyna, a w głowie rodzi się myśl, wynikająca z oglądu scenografii: będzie klasycznie. I tak też się stało. Klasyka obroniła się z pomocą młodych adeptów sztuki aktorskiej. Poprowadzili sprawnie role, zbudowali przekonująco psychologię postaci. Wywołali śmiech wśród publiczności, co nie zawsze się udaje, jeśli nawet tekst jest zabawny. Tym większe brawa dla tak młodego rocznika!

Zespół aktorski przypominał dobrze zgraną orkiestrę. Wszyscy na dobrym poziomie, bez wychodzenia przed szereg. Podkolesin dojrzewający ze sceny na scenę, ale w końcu tchórzostwo w nim wygrywa, w sposób przekonujący pokazał swoje rozterki. Koczkariew jako mistrz nieudanej ceremonii ślubnej prawdziwy w swoim niejakim szaleństwie. Swatka wiarygodna, zabawna w scenach kłótni i argumentacjach. Agafie w podwójnej obsadzie ciekawe. Pierwsza nadto uduchowiona by odnaleźć się w świecie małżeńskich podchodów, druga zagubiona w miłosnych rozterkach. Obie zabawne i niejako do kochania, nie do zrozumienia.

Cały szereg adoratorów bawiło publiczność swoją grą i vis comicą. Jajecznica twardo stąpający po ziemi, którego bardziej interesował ruchomy i nieruchomy majątek, niż potencjalna żona. Żewakin rozkochany w kobietach, ich usteczkach, kształtach, umiejętnie przechodził z wojskowego drylu w erotyczne rozmarzenie. Anuczkin z niezwykła maniera w głosie nie stawał się groteskowy, tylko w miarę upływu czasu bardziej ludzki. Kiedy wszyscy ubiegający się o rękę Agafii spotkali się razem na rekonesansie, publiczność płakała ze śmiechu.

Również Stiepan stworzył ciekawy epizod trzaskania drzwiami oraz Arina /Duniasza?/, która cieleśnie była zapewne kwintesencją kobiety, której poszukiwali wszyscy mężczyźni.

Nie wiem, co będzie z "Ożenkiem" po pokazie. Mam nadzieję, że jeszcze go ujrzymy, szkoda tak dobrze wykonanej pracy, by była tylko jednorazową realizacją. Kolejny raz okazuje się, że prawdy życiowe, można przekazać w klasycznym kostiumie. A prawdy oscylowały wokół tytułowego ożenku, małżeństwa, miłości, przebiegłości i śmieszności, głównie mężczyzn. "Z czego się śmiejecie? Z samych siebie się śmiejcie!" -  to też z Gogola.

wtorek, 9 czerwca 2015

Quo vadis X Muzo?

Chciałbym dożyć czasów, kiedy filmy wchodzące na ekrany kin będą zawierały dodatkową informację: film nie zawiera komputerowych efektów specjalnych. Czy Elizabeth Taylor w komputerowych dekoracjach wjazdu do Rzymu byłaby przekonującą Kleopatrą? A prawie dwukilometrowa moskiewska ulica z "Doktora Żywago" zrobiłaby wrażenie gdyby była tylko kreacją komputera, a nie fizycznie zbudowanymi dekoracjami? Natomiast patrząc na dekorację z polskiego filmu "Kingsajz" podziwia się ich niedoskonałą formę.

Kiedy pojawił się film "Ze śmiercią jej do twarzy" efekty komputerowe były wówczas ciekawostką i narzędziem pomagającym w fabule. Dziś stają się głównym celem tworzenia filmu. 

Niedługo wszystko będzie komputerowe. Tylko emocji nie da się stworzyć komputerowo, jeszcze, zatem zawód aktora będzie przez jakiś czas jeszcze potrzebny.

środa, 3 czerwca 2015

O "Svantetic. Dyplom z Komedy" krakowskiej PWST.

Ten tekst też już pisany nieco po czasie. Kiedy go piszę, nie wiem, czy zobaczę jeszcze to przedstawienie w repertuarze. 

Z jednej strony zapowiadało się interesujące przedstawienie. Z drugiej mocno rozczarowało. Są to niejako dwa osobne przedstawienia. Pierwsza część jest dość mocna, energetyczna, kiedy studenci grają postaci, mierzą się z legendami polskiego filmu. Druga część staje się nudnym epilogiem, kiedy studenci zrzucają peruki, kostiumy i stają się niejako prywatni. Dwie stylistyki, które nie łącza się w spójną całość. Domyślam się w jakim kierunku chciał pójść reżyser, ale nie zapanował nad formą.

Zatem mamy przedstawienie teatralne inspirowane świtem filmu, całkiem sprawnie zorganizowane scenicznie i technicznie. Multimedia na tylnym planie nie przeszkadzają w odbiorze spektaklu. Pomagają młodym widzom rozumieć fabułę, dla starszych są przypomnieniem filmowej klasyki /"Niewinni czarodzieje", "Pociąg", "Nóż w wodzie"/. Myślę, że starsi nastolatkowie bawią się lepiej, ponieważ nie muszą za bardzo skupiać się na multimediach, są dla nich dopełnieniem, mogą obserwować grę aktorską.

Dużym plusem przedstawienia są właśnie dobrze zgrane oryginały filmowe i żywy plan. Ruch sceniczny po stronie widowni, dzięki czemu sceny dworcowe tworzą z nas jakby podróżnych we wspólnej poczekalni też interesująco wypadają w ramach całości. 

Nieco jeszcze o plusach: muzyka na żywo to prawie w 100% zawsze najlepsza ścieżka dźwiękowa, piękny chód na pointach, przerysowanie chodu modelek jednej z aktorek w początkowej fazie przedstawienia, kobiety stylizowane na sex bomby lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku, ciekawy pojazd bar-samochód-tramwaj, jakby wino musujące wprowadziło nas w dobry rausz.

Najlepsza sekwencja to ta związana z filmem "Pociąg", a może też i dlatego, że ze wszystkich wymienionych tytułów, ten tytuł jest najbardziej znany i rozpoznawalny. Ciekawe rozwiązanie korytarza kolejowego w snopie światła i przeciskanie się konduktorki przez wąskie przejście.

Największy minus to rozbieranki. Najlepszy erotyzm to ten, który nie jest zbyt roznegliżowany. Również wspomniane wcześniej wychodzenie z ról i stanie się bardziej prywatnymi na scenie sprawia, że opowieść w stylu: mężczyzna spotyka kobietę, staje się zupełnie płaska. Rozumiem, że porzucono w tym momencie filmowe korelacje, ale teatralność też została porzucona i czym bliżej finału, ciekawość przedstawienia malała. 

Aktorstwo na dobrym poziomie, ale nikt nie zachwycił, nie grał pierwszych skrzypiec. Szkoda.

Przewrotnie napiszę, że nie jest to złe przedstawienie, ale zabrakło "czegoś", żeby było dobre. 

http://www.pwst.krakow.pl/svantetic-dyplom-z-komedy

wtorek, 2 czerwca 2015

I nie daj mi, Boże, broń Boże, skosztować tak zwanej życiowej mądrości, czyli "Głupia mąka wariatów" w Mumerusie.

Zabieram się za pisanie o Teatrze Mumerus zawsze za późno. Jakby pisanie o spektaklach tego teatru na gorąco było zadaniem zbyt trudnym, a pisanie z obrazów przeszłości zapamiętanych przez niedoskonałą pamięć, usprawiedliwiało wszelkie nieścisłości.

"Głupia mąka wariatów" to spotkanie z prawdziwym teatrem. Z czernią kulis, ubogą maszynerią sceniczną, grą aktorską na wysokim poziomie, dawno nie spotkaną interpretacją tekstów, zmiennych nastrojów wewnętrznych w dość szybkich przejściach i słyszalność zespołu aktorskiego. Tego mogłaby pozazdrościć każda zawodowa scena!

"Głupia mąka wariatów", jakby o nas, zagubionych i poszukujących dla siebie miejsca. Taki teatr w teatrze. Śmiejemy się z samych siebie. Niby chcemy być wielcy, a wypadamy śmiesznie. Nawet patrząc na widownię zorganizowaną na scenie, sami zaczynamy mieć wątpliwości, czy my jesteśmy na miejscu i jakie są nasze motywacje wyjścia do teatru i kupienia biletu.

Jeśli już o teatrze w teatrze, to bardzo ciekawy jest epizod wychodzenia z teatru. Kiedy trzeba się przecisnąć pomiędzy nogami, brzuchami i wreszcie biustami kobiet. Aktorzy robią to perfekcyjnie!

Ktoś powiedziałby, że to teatr formy. W pierwszym czytaniu można mieć takie wrażenie, ale to teatr przede wszystkim słowa, z jego perfekcyjnej interpretacji wynikają wszelkie działania. Słowo staje się źródłem tworzenia obrazów scenicznych.

Zespół aktorski tworzą cztery osoby, które opanowują przestrzeń sceniczną, działają w dwóch planach, ciągle coś się dzieje. Nie wiem jak udało się umieścić dwa plany gry na tak małej przestrzeni. To już kategoria: mistrzostwo świata!

Teatr, który podaje mi wszystko na tacy jest mało interesujący, jeśli w głowie mam setki możliwości interpretacyjnych, oczywiście popadam w panikę, że z moją inteligencją jest coś nie tak, że nie odnajduję jednej, najwłaściwszej myśli, ale dzięki temu, że ćwiczę tym sposobem mózg, mam nadzieję, że po latach dojdę do jednego słusznego wniosku.

Przykro mi, ale nie napisze o czym jest ten spektakl. Powiem tylko, że uruchamia w nas coś, co posiadaliśmy jako dzieci, że rozumieliśmy rzeczywistość nie nazywając jej. Po wyjściu z "Głupiej mąki wariatów" czujemy podskórnie wszelkie sensy, znaczenia, ale ku naszej rozpaczy nie odnajdziemy dla nich odpowiednich słów. Stwierdzenie: czułem, że zrozumiałem teatr - będzie trafne.

Spektakl opowiada o  naszym życiu niczym w kanonie. Sekwencje powtarzają się, jednak jesteśmy dojrzalsi o kolejne doświadczenie, jesteśmy nad tym samym punktem, ale mamy dla niego inną juz perspektywę. Pojawiają się subtelne smaczki związane ze zmysłowością, nawet nieco rozwiązłości. W tym wypadku to czysta poezja. 


Dziękuję Mumerusie!


http://www.mumerus.net/index.php?action=spektakle

sobota, 30 maja 2015

"Powrócimy wierni my czterej pancerni, "Rudy" i nasz pies..."

 Wojenna pamiątka od szeregowego żołnierza.

Wczoraj, jeśli wierzyć internetowi, zagrano po raz ostatni w tym sezonie spektakl "Niech żyje wojna". Jest to dla mnie bardzo smutny fakt. Już pisałem o tym, że życie spektakli teatru PWST nie jest zbyt długie. Nawet jeśli spektakl jest bardzo dobry, to nie ma szans na utrzymanie go w stałym repertuarze. Kolejne roczniki kończą studia a tytuły schodzą z afisza. C'est la vie. 

Jak głosi plotka, na ostatnich dwóch przedstawieniach, kwiaty od publiczności otrzymały głównie aktorki. Zapewne z prozaicznego powodu: z kwiatami im bardziej do twarzy. Jestem przekonany, że te wszystkie kwiaty były również podziękowaniem dla całego zespołu za ciężką pracę. Poza tym, jeśli aktorzy poczuli się mało usatysfakcjonowani, to niech nie zapominają, że dostali swoją ulubioną zabawkę, czyli wojnę! Nie od dziś wiadomo, że wojna to zabawa dla mężczyzn. Nawet Tadeusz Różewicz wspomina o tym w swojej "Starej kobiecie". 

Tramwaj zwany rozczarowanie, czyli "Tramwaj zwany pożądaniem" w krakowskim Teatrze Bagatela.

Napisałbym, że to bardzo dobre przedstawienie, ale niestety nie jest.

"Tramwaj zwany pożądaniem" to jeden z lepszych współczesnych tekstów dramatycznych, który powoli można wrzucić do szuflady z klasyką. Klasyczne stały się już dwie postaci: Blanche Dubois i Stanleya Kowalskiego. Działające na dwóch biegunach: sztuczności i naturalności. Nawet legendarna wersja filmowa zachowała niejaką sztuczność przez mocno teatralną grę aktorską Vivien Leigh. Marlon Brando niweluje całość swoim niesamowitym naturalizmem.

Czy dziś jest sens wystawiać tekst Tennessee Williamsa? Z powodu tekstu na pewno, ciekawej psychologii postaci również. Klasykę zawsze warto powołać na scenę. Ale czy jest coś jeszcze, co przemawia by ten tytuł wystawić? Może tęsknota za mijającym czasem i światem? Przecież nikt nie staje się młodszy i pewnego dnia wszystkich nas czeka gloryfikacja przeszłości. Czy udawanie kogoś kim nie jesteśmy? W dobie wszelkich portali internetowych nic nadzwyczajnego. Pocieszanie się, że ktoś ma gorzej przez oglądanie Blanche Dubois walczącą z chorobą psychiczną wynikającą z bolesnych doświadczeń: strata majątku, bycie damą do towarzystwa, ucieczka z podrzędnego hotelu?  W dzisiejszych czasach kapitalizmu, gdzie bardzo łatwo skończyć na ulicy z powodu utraty pracy, niespłaconego kredytu, takie odczytanie wydaje się całkiem możliwe. Zatem paleta możliwości broniących ten spektakl jest bardzo duża. 

Dla mnie to spektakl jednej aktorki, która ratuje całość. Aktorstwo Magdaleny Walach, która niczym lokomotywa ciągnie za sobą ciężar całego przedstawienia. Jest niesamowita w swojej grze, szybko zmienia nastroje, emocje. Mocno osadziła swoją postać psychologicznie. Jest Blanche. Ciekawa jest również postać Stanleya Kowalskiego. Aktor Michał Kitliński wcielający się w tę postać, nie stara się pokonać Marlona Brando, ale buduje w sobie siłę i jest przekonujący w tym co robi. Z perspektywy czasu, tylko te role udało się zapamiętać, reszta zrobiła się bezbarwna.

Niestety, wszystko zepsuło zejście Blanche Dubois w stronę publiczności. Zapalenie świateł na widowni było zarzuceniem wszelkiej teatralności, oglądanie aktorki z bliskiej odległości zupełnie niepotrzebne. Nie zdradzę, co działo się podczas tego fragmentu przedstawienia, ale "adeptom" sztuki scenicznej powołanym do grania w trybie niemal wojskowych wielce współczuję. Nie lubię takich nieprofesjonalnych zagrań w teatrze zawodowym. Tego niedobrego wrażenia nie uratowała dalsza część przedstawienia. Może reżyser chciał zarzucić wspomnianą sztuczność/teatralność, nadając jej cechy negatywne, a naturalizm widowni miał to wrażenie podbić, ale dla mnie było to w jakiś sposób żenujące.

Niepotrzebne tylne projekcie. Niedługo będą tam wyświetlane, o co chodzi na scenie, co autor miał na myśli, co na  myśli miał reżyser.

Czasami w tym wszystkim zbyt duża umowność, widz się gubi, nie wiadomo, gdzie przebiegają granice scenicznej przestrzeni. Co jest jeszcze pomieszczeniem, a co już nie. Dlaczego raz aktorzy siebie widzą, drugi raz traktują siebie jak duchy. Nie zawsze decyduje o tym światło.

Jeśli wrócę na ten spektakl jeszcze raz, to na pewno dla Magdaleny Walach. To sceniczne zwierzę przywraca wiarę w poziom polskiego aktorstwa teatralnego. 

http://www.bagatela.pl/Spektakle/Wszystkie/4-Tramwaj_zwany_po%C5%BC%C4%85daniem.html

środa, 27 maja 2015

Kraków tramwajowy, komunikacyjny i jaki tam jeszcze chcecie.



Z zainteresowaniem przyjąłem pomysł nowej linii tramwajowej w Krakowie. Powinienem się cieszyć z tego faktu, ale się wciąż nie cieszę. W ostatnim czasie mam dość tramwajów, ilość awarii z nimi związana zbyt często dotyka mnie osobiście, przez co zostają zmienione moje codzienne plany. Jako miłośnik komunikacji tramwajowej zaczynają mną targać sprzeczne emocje, zaczynam myśleć, że faktycznie coraz więcej w tramwajach minusów niż plusów. Jeden „uziemiony” tramwaj potrafi komunikacyjnie sparaliżować miasto.

Już pisałem w jednym z wcześniejszych postów, że sieć tramwajowa w Krakowie jest wciąż niewystarczająca i to co jest planowane, wcale nie rozwiąże obecnych problemów komunikacyjnych. Mam wrażenie, że w planach wcale nie myśli się o przyszłości. Przede wszystkim inwestycji powinno być dużo więcej i prowadzonych jednocześnie. Nie czekać aż wybuduje się tramwaj do Górki Narodowej, tylko rozpocząć prace jak najszybciej na różnych odcinkach. Naprawdę, uważam, że powstała w końcu lat siedemdziesiątych linia do Bieżanowa Nowego była ewenementem i zdążyła powstać zanim dobrobyt gierkowski skończył się. 

Kiedy patrzy się na planowaną linię tramwajową na Górkę Narodową z Krowodrzej Górki,  widać w jej przebiegu ciąg wschód-zachód, przez co pasażerowie będą tracić czas. Zamiast kierować się do centrum, będą zwiedzać peryferie miasta. Tak naprawdę tramwaje do Górki Narodowej powinny jechać równolegle do Alei 29 Listopada? Sprawa wydaje się trudna, ale jeśli popatrzeć jak z podobnym problemem poradził sobie Poznań, to wszystko jest do zrobienia. Od miejsca niedokończonego skrzyżowania przy ulicy Czesława Miłosza można poprowadzić tor tramwajowy, równoległy do torów kolejowych, miejsca chyba nie brakuje, a jeśli tak, to można wykonać manewr techniczny podobnie jak w Poznaniu, gdzie trasę PESTKI poprowadzono do Dworca Głównego przejmując dawne tory kolejowe i wprowadzając w to miejsce szyny tramwajowe. Dzięki temu zaoszczędzono kilka minut przejazdu do najważniejszego centrum komunikacyjnego Poznania, omijając skrzyżowanie przy Moście Teatralnym i dowożąc pasażerów pod perony dworcowe. 

http://bi.gazeta.pl/im/64/6c/dd/z14511204Q,Koncepcja-przebiegu-nowej-linii-tramwajowej-Krowod.jpg

Skąd doprowadzić tor do ulicy Czesława Miłosza i jak? Wszystko to tak naprawdę kwestia pieniędzy.

Podobnie z linią z Mistrzejowic. Zamiast projektowania jej w kierunku ulicy Wieczystej, powinna być poprowadzona od razu w kierunku Ronda Mogilskiego. Prawdopodobnie pod ziemią. I tutaj widzę rozwiązanie na najbliższe lata - obecnie budowane lub remontowane linie tramwajowe w obrębie centrum powinny wjechać pod ziemię. Owszem, będzie szkoda widoku tramwajów w centrum miasta, ale przynajmniej nie będzie korków tramwajowych, atrakcyjność czasowa sprawi, że kierowcy z większa chęcią przesiądą się do komunikacji miejskiej. Natomiast tramwaje poza centrum powinny poruszać się po trasach bezkolizyjnych, jak na przykład na trasie tramwajowej na Modrzany w Pradze czeskiej. 

krakow.gazeta.pl/krakow/1,44425,17920428,Linia_tramwajowa_do_Mistrzejowic__Ktoredy_i_kiedy.html 


Zawsze pozostaje rozwiązanie tramwaju wiszącego /Wuppertal/ lub kolei jednoszynowej /Moskwa/. Tylko czy posiadając odpowiednie finanse Kraków gotowy jest na takie rewolucje?

  http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/2/2b/Schwebebahn_ueber_Strasse.jpg


 https://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/c/cb/Monorail_Moskau_-_Einfahrt_in_Station_Telezentrum.jpg?uselang=ru


http://krakow.gazeta.pl/krakow/1,35821,15786636,Tramwaj_do_Gorki_Narodowej__zielen_i_trasa_wolbromska.html

krakow.gazeta.pl/krakow/1,44425,17920428,Linia_tramwajowa_do_Mistrzejowic__Ktoredy_i_kiedy.html 
http://pl.wikipedia.org/wiki/Wuppertaler_Schwebebahn
http://pl.wikipedia.org/wiki/Moskiewska_kolej_jednoszynowa

poniedziałek, 25 maja 2015

Uroki demokracji w kontekście ostatnich wyborów prezydenckich.


Ostatnie wybory prezydenckie w dwóch podejściach ukazały rzeczywisty obraz naszego kraju oraz społeczeństwa. Przede wszystkim uważam, że frekwencja była wyjątkowo wysoka i wynosiła odpowiednio 48.96% i 55.34 %. Jednak jak pokazuje matematyka, demokracja to cudowny system, niedoskonały jak każdy system, i w pierwszej turze mniejszość zadecydowała za większość. Można by rzec, że siłą sprawczą stała się mniejszość bardziej aktywna, która zdecydowała się wziąć udział w wyborach oraz ubrać niedzielny strój i podążyć w kierunku urny. Rozumiem wszystkich tych, którzy nie wybrali chęci skreślenia X z różnych powodów: niechęć do polityki, depresja, komunia w rodzinie, weekend majowy, promocje w markecie...

Frekwencja pokazuje, że wciąż w naszym kraju nie ma elit, które poderwałyby społeczeństwo za sobą. Nie ma męża stanu, za którym poszłyby tłumy. Wynik pierwszej tury pokazał, że obecnemu prezydentowi nie kibicuje taka ilość Polaków, żeby mógł wygrać wybory w pierwszym podejściu. To powinno dać do zastanowienia. Kiedy notowania spadają, powinno się wycofać, teraz po fakcie mamy mniej więcej: "Temu Panu już dziękujemy".

Nie wiem, czy frekwencja poniżej 50% jest budująca i powinna mieć siłę sprawczą?!

http://prezydent2015.pkw.gov.pl/319_Pierwsze_glosowanie
http://prezydent2015.pkw.gov.pl/325_Ponowne_glosowanie

poniedziałek, 11 maja 2015

"Cud systemu" Falka Richtera.

"Nasze społeczeństwo jest napędzane strachem. Ludzie się boją. Boją się stracić pracę. Boją się, że ich sytuacja się pogorszy lub choćby zmieni. Boją się, że globalizacja odbierze ich dobrobyt narodowy. Że terroryści zaatakują. Że ekonomia się załamie, że klimat się ociepli, wyziębi, że będzie za ciemno, za jasno, za cicho, za głośno. Zarządzanie strachem to podstawowa strategia większości rządów i mediów. I przemysłu rozrywkowego. Manipulowanie obawą, że nic już nic nie będzie takie, jakie było, że będziemy musieli zmienić przyzwyczajenia, perspektywę, zrezygnować z pewnych wygodnych schematów myślenia. Może nawet zostaniemy zmuszeni pomyśleć o sobie trochę gorzej, z mniejszą pycha i samozadowoleniem".

"Bracia Dalcz i S-ka" ze Słowackiego, spółka wzorcowa.

Już na samym początku spektaklu uderzenie energii jest dość intensywne, jej poziom utrzymuje się przez całą pierwszą część. W drugiej ze względu na zamknięcie poszczególnych wątków następuje jej kadencja i wyciszeni wychodzimy z teatru. Po pierwszym "numerze" zespołu tanecznego miałem wrażenie, że pomyliłem światy teatralne, to było totalne zaskoczenie. Wybrałem się na spektakl muzyczny, zobaczyłem teatr muzyczny z najwyższej półki! Cały efekt podtrzymywała orkiestra grająca na żywo oraz niesamowite girlsy. Torcik z wisienką, na który ma się wciąż ochotę. 

Jeżeli Kraków narzekał na brak sceny musicalowej, to ta pozycja repertuarowa na pewno zastąpi ją godnie i zaspokoi wszelkie gusta broadway'owskie. 

Mamy zatem niesamowitą choreografię w wykonaniu profesjonalnych tancerzy. Zespół muzyczny na wysokim poziomie. Interesujący wokal w wykonaniu: Prószyńskiej, Wreczkowskiej, Klimaszewskiej. Ich apetyczny chórek znakomicie komentuje działania sceniczne. Gesty, ruchy przy wykonywaniu partii wokalnych dopieszczony w każdym calu, tworzą osobny spektakl, niczym trzy boginie, które zawładnęły akcją sceniczną. 

Osobny spektakl to nie tylko wokalne trio. Mistrz ceremonii w wykonaniu Holldera rzuca na kolana. Robi to głosem. Bezbarwnie brzmiące komunikaty stają się pełnymi głębi słuchowiskami. W tej postaci jest cały dramat "Braci Dalcz". Odnaleźć w niej można nieco ducha takich filmowych archetypów jak właśnie mistrz ceremonii z "Kabaretu" czy głównego bohatera filmu "Mefisto". Stoi nieco w opozycji do wokalnego trio jako pierwiastek męski i pierwiastek dojrzałości. 

Zespół aktorski bardzo dobrze realizuje swoje zadania. Poruszanie się po teatralnym świecie ułatwia mu bardzo sprawna scenografia. Konstrukcje imitujące samochody genialne w swojej prostocie. Tylko się bawić nimi, postacią, spektaklem. Prowadzenie postaci jest konsekwentne, pomysły scenariuszowe nie powodują dłużyzn. Mimo, że spektakl trwa trzy godziny, wychodzi się z niedosytem.

Tylko jeden wątek moim zdaniem nie został dokończony, urwany owszem. Postać sekretarki, która po odkryciu wielkiej tajemnicy znika ze sceny. Możliwe, że się mylę i gdzieś narrator dopowiedział to i owo, ale dziś tego nie pamiętam. Możliwe, że w tym teatralnym taneczno-wokalnym szaleństwie, ta "kropka nad i" gdzieś zapodziała się. Nie wybrzmiała znacząco.

Na stronie teatru czytamy: "Spektakl wciąga widza w szalone czasy dwudziestolecia międzywojennego, w których dwóch braci rywalizuje o władzę w rodzinnej firmie. Jedna po drugiej następują tutaj oszustwa i intrygi - zaskakujące zarówno dla bohaterów jak i widza, a poruszający wątek miłosny i wielka tajemnica w tle niewątpliwie wciągnie wszystkich jeszcze głębiej". Poznajemy przede wszystkim raczkujący kapitalizm i możemy w tym lustrze obejrzeć nasz niekończący się okres przejściowy. Poznajemy mechanizmy funkcjonowania spółek, gospodarek, świata i ludzi w nim. Widzimy kto jest pionkiem, kto rozstawia figury na szachownicy. Grający pierwsze skrzypce Paweł Dalcz kreśli się jako postać pozytywna, ale dokonując małego oszustwa dla bardziej szczytnych celów, jednak oszukuje, zatem musi etycznie przegrać. Wygrywa tylko w miłości, ale to nie jest już miłość w stylu: "żyli długo i szczęśliwie". To miłość nieco z pogranicza banicji.

Dlaczego spektakl, który wygrał 7 Plebiscyt Publiczności w kategorii najlepszy spektakl grany jest tak rzadko?!

http://www.slowacki.krakow.pl/pl/spektakle/aktualne_spektakle/_get/spektakl/647