poniedziałek, 26 stycznia 2015

"Niżynski" w Słowackim.

Dane mi było obejrzeć nieciekawe przedstawienie. "Niżyński. Zapiski z otchłani", ani Niżyńskiego, ani otchłani, ani zapisków. Dostajemy w zamian postrzępione obrazki, lekko zarysowane postaci, jakby notatkę niedokończonego przedstawienia. 

Pierwsze sceny przedstawienia to Niżyński w swoich najlepszych kreacjach, zabawa dla wytrawnych widzów, stopklatki z materiałem dźwiękowym, zagadki - jaki to balet? Później poznajemy postaci: lekarza, żonę, Diagliewa, teściów, kokocicę... Przyznaję, że choć to spektakl o mężczyznach tworzących sztukę nie tylko baletową, ale styl sztuki w ogóle i dominujące nurty początku XX wieku, to najciekawsze postaci są kobiece, zwłaszcza kreacja Agnieszki Judyckiej jako żony. Od momentu jej pojawienia się można mówić o życiu na scenie. Za dużo urwanych obrazów, tekstów powtarzanych do znudzenia, ich nienaturalność przekazywania. Nudno. Nawet finałowy krzyk nie orzeźwia, bardziej krzepi świadomość, że po brawach można wyjść z teatru.

Niżyński nie jest symbolem czegoś, jest nijaki, a jego otchłań nieinteresująca. Świat zna wiele tekstów, gdzie szaleństwo bywa bardziej zajmujące. 

Tańca mamy niewiele, ale przecież to nie przedstawienie baletowe, ale jest coś na pograniczu tańca, to spotkanie głównego bohatera z kokocicą, ciekawie poprowadzony ruch sceny zbliżenia/intymności, jeden z niewielu momentów, w który można uwierzyć.

Dużym atutem tego spektaklu to jest słyszalność, co nieczęsto jest obecne na deskach teatralnych.

Nie wiem czemu postać teściowej gra mężczyzna. Oszczędności z listy płac? Nie wiem czemu wykorzystuje się tyle multimediów? Brak pomysłów na reżyserię? Choć to młody spektakl, premiera w grudniu 2013 roku, to nie wiem, czy jest sens utrzymywać go na afiszu?

niedziela, 25 stycznia 2015

Historyczny kabaret, czyli "Król Ubu" bytomskiej PWST.


I znów o wojnie w krakowskiej PWST, chociaż bardziej bytomskiej. „Króla Ubu czyli Polacy” na scenie oglądamy w reżyserii Jerzego Stuhra. „Rzecz dzieje się w Polsce, to znaczy nigdzie” — mówił Alfred Jarry w swoim wstępnym przemówieniu na premierze paryskiej tego tekstu w roku 1896. Trudno dziwić się takim słowom, wówczas nie istnieliśmy, dla ówczesnych Polska była jakąś abstrakcją.

Interesująca abstrakcję dostaliśmy w bytomskim dyplomie. Widzimy bardzo dobrze zrealizowany „kabaret historyczny” o żądzy władzy, niczym w Makbecie, a do Shakespeare’a niewiele brakuje, jak choćby w umowności niektórych sytuacji czy pojawiających się napisach. Akcja rozgrywa się gdzieś w Polsce, gdzieś w Europie, ale bardziej oscyluje wokół wschodu, co reżyser podkreśla w swoich pomysłach i daje wyraz swojemu patrzeniu na współczesną politykę, problemy ukraińskie i rosyjskie. 

W obecnej sytuacji politycznej wszelkie rusycyzmy nabierają nowych kontekstów. Przemarsz wojsk polskich przez Ukrainę, choć śmieszny wielce, staje się takim naszym śmiechem przez łzy. Czy przypadkiem za niedługo faktycznie tam się nie znajdziemy broniąc światowego pokoju, a nauczeni historycznym doświadczeniem zaśpiewamy pod nosem równie smutnie, co bohaterowie spektaklu: "Polacy, nic się nie stało..."

Brak jedności miejsca, pewien rodzaj zagubienia, to nie tylko wynik częstych zmian miejsc akcji, ale również funkcjonowanie kostiumu scenicznego. „Kostiumy możliwie odlokalnione i odchronologicznione (przez co lepiej się odda pojęcie rzeczy wiecznej); najlepiej nowoczesne, bo satyra jest nowoczesna; i brudne, bo dramat wyda się wówczas plugawszy i okropniejszy” – domagał się autor tekstu. Dostajemy niesamowitą wybuchową mieszankę, wspaniałą zabawę, tym bardziej przednią, im bardziej bawią się studenci. Ten dyplom to przykład na stworzenie światów, w których odnajdują się aktorzy, ich istnienie jest świadome, adepci czują się bezpiecznie, w takim klimacie nie tylko grają, zabawiają nas i siebie.

Ubu namawiany do złego przez Ubicę, staje się żądny krwi i władzy, ale wypada jak dziecko, które tylko bawi się wojnę i najchętniej po niesprzyjających dla niego okolicznościach uciekłby gdzie pieprz rośnie albo do stanu poprzedniego, sprzed przejęcia władzy. Okazuję się, ze przejęcie władzy to jedno, a władanie to drugie. Rewolucja przynosi terror i rodzi ofiary. Ubu w swoim nieumiarkowaniu najchętniej wszystkich skazałby na śmierć i jednocześnie przejął majątki skazanych, tylko kim by tak naprawdę rządził?

Dwór zgładzony przez Ubu jest karykaturą władzy, zatem nie mamy dla niego zbytniego szacunku i niejako kibicujemy spiskowcom. Dwór został sparodiowany, bardzo delikatni mężczyźni, rodem wieszaki ze szkoły baletowej i królowa mówiąca manierycznie z „el przedniojęzykowym” są niczym współcześni celebryci, którzy chcą się tylko bawić. Parady, rauty, bale… Zastanawia, czy to „el przedniojęzykowe” miało za cel przerzucić naszą percepcję na czasy pomiędzy wojnami światowymi? Być nawiązaniem do ówczesnej rodzącej się ojczyzny? Pokazać świat Alfreda Jarrego w kontekście lat dwudziestych i trzydziestych dwudziestego wieków i lat nam współczesnych? Dekadencji czy nowych demokracji? Bo każdy obywatel ubicznego świata chciałby się pozbyć tak "marionetkowego" rządu jaki przedstawił nam reżyser spektaklu. 

 

Reżyser zaskakuje nas wielością rozwiązań scenicznych. Aktorzy są nie tylko postaciami, kiedy wypadają z roli stają się elementami dekoracji, żywego inwentarza, animują przestrzeń. Tworzą kilka postaci, stają się materiałem nie tylko aktorskim, ale i plastycznym. Najbardziej spodobały mi się konie na paradzie, skazywanie na jamę, fale podczas ucieczki statkiem, wojna jako mecz piłkarzyków z żywą piłką oraz stary wiarus z „Warszawianki”, jeszcze bardziej wprowadzający pomieszanie historyczne.

 

Ubu z Ubicą po przegranych wojnach, stratach na wszystkich frontach zmuszony jest do ucieczki. Pięknie stworzony jest statek uciekinierów oraz fale przez aktorów, niejakie zapożyczenie z Petera Brooka? Statek staje się ich małą ojczyzną, gdzie jest wszystko, sternicy władzy, załoga, lud, poddani... Uciekają mijając brzegi innych krajów i choćby o każdej ziemi mówiono, że to piękny kraj, to Ubu stwierdza: „Ha! Panowie! Choćby był najpiękniejszy, to nie to, co Polska.” I my się z tym zgadzamy. „Ukochany kraj, umiłowany kraj…” – mógłby jeszcze dodać.

 

Przyznam, że ten spektakl należy obejrzeć nie tylko ze względu na historyczne przesłanie, ale również na świetną zabawę, nieco gogolowską.

 

PS. W każdym razie rola Królowej, która na długo pozostaje w pamięci powinna być nominowana do jakiejś nagrody.


http://bytom.pwst.krakow.pl/spektakl-dyplomowy-studentow-iv-roku-wtt-ubu-krol-czyli-polacy-rez-prof-jerzy-stuhr

Cytaty w większości pochodzą z: http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/ubu-krol.html#anchor-idm140781616

sobota, 17 stycznia 2015

"Baśń o Andersenie" krakowskiej PWST

„Baśń o Andersenie w reżyserii Małgorzaty Hajewskiej-Krzysztofik na podstawie Andersen. Życie baśniopisarza Jackie Wullschläger  w przekładzie Maryny Ochab z fragmentami baśni, listów i dzienników H.Ch. Andersena w przekładzie Bogusławy Sochańskiej” – czytamy na stronie spektaklu – nie zachwyca. Można nawet użyć określenia, że nuży i nudzi, niczym potrawa w której za dużo wszystkiego, niczym nie tylko przysłowiowe dwa grzyby w barszczu. Brak zdecydowania się na kanwę scenariusza prawdopodobnie przyczyniło się to niezbyt interesującego efektu końcowego. Bo mamy tutaj i elementy biografii, i baśni, i nawiązania do kultury masowej. „Hans Christian Andersen jest w agonii. Baśnie Andersena i halucynacje umierającego poety materializują się na scenie, żeby złożyć się na podsumowanie jego życia. Spektakl jest teatralną transmisją z mózgu umierającego człowieka” – czytamy dalej. To za dużo jak na jeden wieczór.

Trudno odnaleźć sens powołania tego przedstawienia na scenę. Po pierwsze zespół sobie nie radzi ze wszystkimi zadaniami aktorskimi. Najgorzej ma umierający Andersen, może fizycznie ogrywa umierania, ale głosowo jest w nim wciąż życie i siła. Królowa Śniegu jest posągowa, ale aktorka ją odtwarzająca będzie posągowa również w innym wydaniu. Czasami ma się wrażenie, że nie wszyscy świadomie wiedzą w czym uczestniczą. Są rzuceni w twistera, gdzie wiruje żywy plan, teatr cieni, realizm i naturalizm, symbolizm z alegorią, postaci rzeczywiste i bajkowe. Tylko niczemu to nie służy i nie uczy tych, którzy prezentują dyplom. Na scenie klasycznej chcę klasycznego teatru.

Ciekawe fragmenty przedstawienia są dwa. Czyste stylistycznie i mogłyby istnieć samodzielnie lub stanowić kanwę czegoś większego. Pierwszy to baśń o małym i dużym Klausie wykorzystująca interesująco teatr cieni, część w której zespół czuje się bezpiecznie i bawi się tą konwencją. Aż żal serce ściska, że po tej świeżości wracamy do męki umierania. Myślę, że realizacja kilku baśni, nawet z umierającego Andersena, mogłaby się obronić, niż ta właśnie „transmisja z mózgu umierające człowieka”. Widz w czasie tej baśni odpoczywa. Odpoczywa po krzyku Meislingów i widzi teatr, prosty, bajkowy z opowieścią posiadająca wstęp, rozwinięcie i zakończenie. Krzyk Meislingów na scenie klasycznej, która jest niczym studyjna był nie do zniesienia. Jakaś pomyłka reżyserska.

Postać Cioci Bólzęba to prawdziwa kreacja istoty bólu zęba. Ciekawie interpretacyjnie poprowadzony monolog, czekało się jeszcze na kolejne pomysły związane z przeżywanie kontroli dentystycznej i dźwięków wydawanych przez pacjenta na madejowym łożu/fortelu dentystycznym. Dźwięk instrumentu dentystycznego prowadzonego po blasze pudełka go chroniącego – niesamowicie „traumatyczny’ i na długo wbija się w pamięć. Zmusza widza do fizycznego przeżywania spektaklu.

Na scenie mamy starego i młodego Andersena. Nie wiem kim jest młody Andersen. Cieniem? Wychodzi z cienia? Chce się zmienić w kogoś, kim nie jest? Aktor sprawnie miota się po scenie, walczy z przeznaczeniem albo własną cielesnością, stylizowany jest w finale na Michaela Jacksona, chociaż w ruchu przypomina Barysznikowa z „Białych nocy”. Nie wiem, czy to dobre odczytania i ku czemu zmierzają. Nie wiem, nie wiem, nie wiem…

Nie wiem też czemu służy piosenka w obcym języku i dwóch mężczyzn śpiewających sobie miłośne wyznanie? Że to Skandynawia i wszystko ma być obce i niezrozumiałe...

Agonii nie widać na scenie. Za to słychać zapadające się łoże śmierci. Naprawdę pora umierać, jeśli w teatrze widzi się taką tautologię. Proponuję efektem domina jeszcze spowodować zawalenie dekoracji, uśmiercić pozostałą część postaci a następnie zdjąć spektakl z afisza. Jednak to zbyt baśniowe rozwiązanie.

„Powiedz mi, o czym teraz pomyślałam?” – pyta się Królowa Śniegu . Czemu widzowie zostali na widowni i nie wyszli – odpowiadam.

PS. Z ciekawostek przebywania na widowni: słuchanie komentarzy widzów i widzek, nie wiem czym powodowanych, może zazdrością? Najwięcej uwag dotyczyło zbyt obszernej dolnej części bielizny młodego Andersena oraz poranionych nóg Królowej Śniegu.

http://www.pwst.krakow.pl/basn-o-andersenie

poniedziałek, 12 stycznia 2015

Szarik, nie aportuj mi tego miejsca, czyli „Niech żyje wojna” w krakowskiej PWST.

Zapraszam do nowej wersji tekstu:
http://inwentaryzacja2014.blogspot.com/2015/03/szarik-nie-aportuj-mi-tego-miejsca.html


Przedstawienie przyznam szczerze jest ciekawe, może nieco za długie, ale ciekawe. "Niech żyje wojna" zaczyna się otwartą kurtyną, w półmroku ginie całe pudło sceniczne z maszynerią. Na scenie jakaś postać, na plecach pióra husarii. Kiedy rozświetlają się światła, mamy scenografię pasującą do „Starej kobiety wysiaduje”, tam też o wojnie i historii, ale w miarę upływu akcji równie dobrze odnalazłby się tam „Bal po orłem”.

Historyczność spektaklu dotyczy sprawy Powstania Warszawskiego. Właśnie Powstanie Warszawskie i nasze dzieje najnowsze są w kolejnych etiudach niczym mielonka w konserwie wojskowej. Ten misz masz to tylko potwierdzenie bełkotu, jakim często jesteśmy karmieni przez media o wolności, honorze, braterstwie...

Pierwsza scena to Stanisław Mikołajczyk, który czeka na audiencję u Stalina. Jest to jedna z najlepszych scen, zwłaszcza dzięki aktorce wcielającej się w postać doświadczonego przez historię Premiera Rzeczypospolitej Polskiej na Uchodźstwie. Już w tym epilogu widzimy groteskę naszego położenia, jesteśmy mięsem armatnim w wielkiej polityce. Scena ta mogłaby być osobnym przedstawieniem.

Zatem Powstanie Warszawskie, śmierć dzieci, młodzieży, elity, pytania o cel, wypadkowe, sens? W sumie „Niech żyje wojna” to wypowiedź młodych aktorów o tym, jak postrzegają historię i jak ją chcą przeżywać. Przy finale można stwierdzić, że to spektakl polityczny, bo wymagana minuta ciszy w dniu każdego powojennego pierwszego sierpnia staje się rykoszetem dla jej ustawodawców, jest to „minuta ciszy przeciwko władzy”. Aż dziw bierze, że taki spektakl powstał w Krakowie, nie wiem czy w stolicy miałby szansę na premierę, a obawiam się protestów przeciwko jego obecności na scenie.

„Inspiracją do napisania tego tekstu był serial (…) „Czterej pancerni i pies” (…) To sztuka „przeciwko” – przeciwko propagandzie samego serialu, przeciwko mitologizacji bohaterstwa Polaków, przeciwko zawłaszczaniu historii” – czytamy w programie do przedstawienia. I tak rzeczywiście jest, telewizyjni bohaterowie żyją na scenie, ale nie w tym etosie, który pamiętamy. Nie posiadają czołgu, Szarika trzymają wiecznie w budzie, są żołnierzami, którym kradzieże i gwałty nie są obce, którzy nie pachną telewizyjną sławą, tylko wojennym potem.

Reżyser w tym historycznym kalejdoskopie korzysta z wielu odniesień, jak na przykład nawiązanie do mitologii, którą reprodukujemy w kolejnych pokoleniach, zwłaszcza elementy związane z siłą i wojną. Interesującym wątkiem jest scena zaślubin Polski z Bałtykiem. Marusia i Janek na plaży, obok nich nieśmiertelny Szariik, od wojny minęło kilka dekad, a oni niczym znudzone i nienawidzące się małżeństwo nie tylko przerabiają problemy damską męskie, ale i historyczne, te filmowe i te rzeczywiste.

Spektakl wykorzystuje w pełni możliwości współczesnej techniki, są mikroporty, są mikrofony, jest nagłośnienie, do tego instrumenty klawiszowe, perkusyjne i wszelkie inne przeszkadzajki, i trzeba przyznać, ze niewiele jest momentów, w których hałas jest niepotrzebny. Na pewno niepotrzebny jest nadmiar wulgaryzmów, to w miarę zbliżania się do finału staje się coraz bardziej męczące. Widocznie takie czasy, chociaż jeśli młodzież na scenie z reżyserem, krytykuje wieś w mieście /przyjezdni w odbudowanej stolicy/, sikanie do porcelany i niszczenie fortepianów /brak elit i kultury/, to jednak z tym przeklinaniem przeginają. 

Wielogodzinność przedstawienia to nie brak pomysłów reżyserskich, tylko ich nadmiar. Możliwe, że jeszcze wybiorę się na ten spektakl. Wtedy dopiszę coś jeszcze.

PS. Szarik w tym dziwacznym świecie historii jako jedyny chce pamiętać, uczcić poległych minutą ciszy. Wierna psina!

http://krakow.pwst.krakow.pl/niech-zyje-wojna