wtorek, 16 czerwca 2015

"MINUS 2" poznańskiego Polskiego Teatru Tańca - tytuł niczym ocena wrażeń artystycznych.

Nieco przewrotny tytuł. Aż tak źle to nie było, ale żeby napisać, iż był to spektakl na 4, to już by było za dużo. 

Niestety, spektakl nie zachwycił mnie, chociaż firmowany był znakiem PTT. Zabrakło mi opowieści, a zaprezentowane obrazy nie układały się w znaczącą całość. Już mam dość teledyskowego składania spektakli. "Wo-man w pomidorach" wydawał się dziełem za bardzo posklejanym, ale jednak posiadającym rys dzieła fabularnego. Może przeszłość wydaje się bardziej perfekcyjna od teraźniejszości, ale to już przywilej niedoskonałej pamięci.

Tym razem wita nas tancerz, który walczy jakby ze swoją cielesnością, niby jest w nurcie tańca współczesnego, ale w muzyce słychać rytmy dla dancingów czy potyczek w tańcu towarzyskim. Mogła to być klamra dla jednego z późniejszych zdarzeń i najciekawszego moim zdaniem momentu występu. Mianowicie tancerki i tancerze znajdują w publiczności dopełnienie do swoich par i wspólnych improwizacji. Nie każdy w tym działaniu odnalazł się, ale niektórzy wykonali mistrzostwo świata. Na przedstawieniu, które widziałem improwizacja osiągnęła pułap niekontrolowany. Niektórzy wyłowieni z publiczności tańczyli w kilku poziomach, łącznie z podłogą sceny, zdarzyło się, że i okulary spadały komuś z uszu, a widzom opadały szczęki z wrażenia. Nawet Laban nie byłby w stanie zapisać ruch co niektórych osób, które przed momentem były częścią widowni, a już zostały częścią zespołu tanecznego.

Stał się efekt mniej lub bardziej zamierzony: energia amatorów pogrążyła zawodowców. Ich autentyczność w jakiś sposób sprawiła, że zawodowcy stali się nieatrakcyjni w ruchu i działaniu. Zaplanowana improwizacja zawodowców poległa w szaleństwie działań wywołanych zapewne przez emocję znalezienia się na scenie, dla niektórych po raz pierwszy.

Kiedy powołane do życia na czas jednej spektaklowej sceny pary /zawodowiec+amator/ formują się w dancingową zabawę, można było tym towarzyskim akcentem zamknąć przedstawienie. Była wspomniana klamra otwierająca i zamykająca. Tymczasem dano nam jeszcze obejrzeć coś na kształt pas de trois, co po opisywanym szaleństwie zupełnie poległo. 

Publiczność uratowała przedstawienie, ta tańcząca i bijąca brawo. Jedni i drudzy byli na pięć plus. 

Choreografia nie zachwyciła, zespół owszem sprawny technicznie. Smutne, że patrzenie na żywo na materię tańca miało się nijak do płaskiego filmowego zapisu popisów Mai Plisieckiej, która wciąż zachwyca. 

http://www.ptt-poznan.pl/spektakle/aktualne/minus-2-2010-/

niedziela, 14 czerwca 2015

Tylko pokaz?, czyli o "Ożenku"w krakowskiej PWST.

Podczas 9 Nocy Teatrów w Krakowie odbył się w PWST pokaz "Ożenku" Mikołaja Gogola w wykonaniu studentów II roku Wydziału Aktorskiego tej uczelni. Muszę przyznać, że tym razem nie muszę brać poprawki na to, że to studenci i dopiero II rok. Pokazano naprawdę dobre przedstawienie, nie pokaz, nie była to wprawka, etiuda, ale pełnowymiarową realizację, z postaciami z krwi i kości. Wykorzystano potencjał tej grupy, może po warunkach, ale w starszych rocznikach często brakowało takiego doboru umiejętności do roli. Jeśli ten materiał aktorski nie zostanie stracony, zapowiadają się bardzo interesujące dyplomy w przyszłości.

Widzów wita podniesiona kurtyna, a w głowie rodzi się myśl, wynikająca z oglądu scenografii: będzie klasycznie. I tak też się stało. Klasyka obroniła się z pomocą młodych adeptów sztuki aktorskiej. Poprowadzili sprawnie role, zbudowali przekonująco psychologię postaci. Wywołali śmiech wśród publiczności, co nie zawsze się udaje, jeśli nawet tekst jest zabawny. Tym większe brawa dla tak młodego rocznika!

Zespół aktorski przypominał dobrze zgraną orkiestrę. Wszyscy na dobrym poziomie, bez wychodzenia przed szereg. Podkolesin dojrzewający ze sceny na scenę, ale w końcu tchórzostwo w nim wygrywa, w sposób przekonujący pokazał swoje rozterki. Koczkariew jako mistrz nieudanej ceremonii ślubnej prawdziwy w swoim niejakim szaleństwie. Swatka wiarygodna, zabawna w scenach kłótni i argumentacjach. Agafie w podwójnej obsadzie ciekawe. Pierwsza nadto uduchowiona by odnaleźć się w świecie małżeńskich podchodów, druga zagubiona w miłosnych rozterkach. Obie zabawne i niejako do kochania, nie do zrozumienia.

Cały szereg adoratorów bawiło publiczność swoją grą i vis comicą. Jajecznica twardo stąpający po ziemi, którego bardziej interesował ruchomy i nieruchomy majątek, niż potencjalna żona. Żewakin rozkochany w kobietach, ich usteczkach, kształtach, umiejętnie przechodził z wojskowego drylu w erotyczne rozmarzenie. Anuczkin z niezwykła maniera w głosie nie stawał się groteskowy, tylko w miarę upływu czasu bardziej ludzki. Kiedy wszyscy ubiegający się o rękę Agafii spotkali się razem na rekonesansie, publiczność płakała ze śmiechu.

Również Stiepan stworzył ciekawy epizod trzaskania drzwiami oraz Arina /Duniasza?/, która cieleśnie była zapewne kwintesencją kobiety, której poszukiwali wszyscy mężczyźni.

Nie wiem, co będzie z "Ożenkiem" po pokazie. Mam nadzieję, że jeszcze go ujrzymy, szkoda tak dobrze wykonanej pracy, by była tylko jednorazową realizacją. Kolejny raz okazuje się, że prawdy życiowe, można przekazać w klasycznym kostiumie. A prawdy oscylowały wokół tytułowego ożenku, małżeństwa, miłości, przebiegłości i śmieszności, głównie mężczyzn. "Z czego się śmiejecie? Z samych siebie się śmiejcie!" -  to też z Gogola.

wtorek, 9 czerwca 2015

Quo vadis X Muzo?

Chciałbym dożyć czasów, kiedy filmy wchodzące na ekrany kin będą zawierały dodatkową informację: film nie zawiera komputerowych efektów specjalnych. Czy Elizabeth Taylor w komputerowych dekoracjach wjazdu do Rzymu byłaby przekonującą Kleopatrą? A prawie dwukilometrowa moskiewska ulica z "Doktora Żywago" zrobiłaby wrażenie gdyby była tylko kreacją komputera, a nie fizycznie zbudowanymi dekoracjami? Natomiast patrząc na dekorację z polskiego filmu "Kingsajz" podziwia się ich niedoskonałą formę.

Kiedy pojawił się film "Ze śmiercią jej do twarzy" efekty komputerowe były wówczas ciekawostką i narzędziem pomagającym w fabule. Dziś stają się głównym celem tworzenia filmu. 

Niedługo wszystko będzie komputerowe. Tylko emocji nie da się stworzyć komputerowo, jeszcze, zatem zawód aktora będzie przez jakiś czas jeszcze potrzebny.

środa, 3 czerwca 2015

O "Svantetic. Dyplom z Komedy" krakowskiej PWST.

Ten tekst też już pisany nieco po czasie. Kiedy go piszę, nie wiem, czy zobaczę jeszcze to przedstawienie w repertuarze. 

Z jednej strony zapowiadało się interesujące przedstawienie. Z drugiej mocno rozczarowało. Są to niejako dwa osobne przedstawienia. Pierwsza część jest dość mocna, energetyczna, kiedy studenci grają postaci, mierzą się z legendami polskiego filmu. Druga część staje się nudnym epilogiem, kiedy studenci zrzucają peruki, kostiumy i stają się niejako prywatni. Dwie stylistyki, które nie łącza się w spójną całość. Domyślam się w jakim kierunku chciał pójść reżyser, ale nie zapanował nad formą.

Zatem mamy przedstawienie teatralne inspirowane świtem filmu, całkiem sprawnie zorganizowane scenicznie i technicznie. Multimedia na tylnym planie nie przeszkadzają w odbiorze spektaklu. Pomagają młodym widzom rozumieć fabułę, dla starszych są przypomnieniem filmowej klasyki /"Niewinni czarodzieje", "Pociąg", "Nóż w wodzie"/. Myślę, że starsi nastolatkowie bawią się lepiej, ponieważ nie muszą za bardzo skupiać się na multimediach, są dla nich dopełnieniem, mogą obserwować grę aktorską.

Dużym plusem przedstawienia są właśnie dobrze zgrane oryginały filmowe i żywy plan. Ruch sceniczny po stronie widowni, dzięki czemu sceny dworcowe tworzą z nas jakby podróżnych we wspólnej poczekalni też interesująco wypadają w ramach całości. 

Nieco jeszcze o plusach: muzyka na żywo to prawie w 100% zawsze najlepsza ścieżka dźwiękowa, piękny chód na pointach, przerysowanie chodu modelek jednej z aktorek w początkowej fazie przedstawienia, kobiety stylizowane na sex bomby lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku, ciekawy pojazd bar-samochód-tramwaj, jakby wino musujące wprowadziło nas w dobry rausz.

Najlepsza sekwencja to ta związana z filmem "Pociąg", a może też i dlatego, że ze wszystkich wymienionych tytułów, ten tytuł jest najbardziej znany i rozpoznawalny. Ciekawe rozwiązanie korytarza kolejowego w snopie światła i przeciskanie się konduktorki przez wąskie przejście.

Największy minus to rozbieranki. Najlepszy erotyzm to ten, który nie jest zbyt roznegliżowany. Również wspomniane wcześniej wychodzenie z ról i stanie się bardziej prywatnymi na scenie sprawia, że opowieść w stylu: mężczyzna spotyka kobietę, staje się zupełnie płaska. Rozumiem, że porzucono w tym momencie filmowe korelacje, ale teatralność też została porzucona i czym bliżej finału, ciekawość przedstawienia malała. 

Aktorstwo na dobrym poziomie, ale nikt nie zachwycił, nie grał pierwszych skrzypiec. Szkoda.

Przewrotnie napiszę, że nie jest to złe przedstawienie, ale zabrakło "czegoś", żeby było dobre. 

http://www.pwst.krakow.pl/svantetic-dyplom-z-komedy

wtorek, 2 czerwca 2015

I nie daj mi, Boże, broń Boże, skosztować tak zwanej życiowej mądrości, czyli "Głupia mąka wariatów" w Mumerusie.

Zabieram się za pisanie o Teatrze Mumerus zawsze za późno. Jakby pisanie o spektaklach tego teatru na gorąco było zadaniem zbyt trudnym, a pisanie z obrazów przeszłości zapamiętanych przez niedoskonałą pamięć, usprawiedliwiało wszelkie nieścisłości.

"Głupia mąka wariatów" to spotkanie z prawdziwym teatrem. Z czernią kulis, ubogą maszynerią sceniczną, grą aktorską na wysokim poziomie, dawno nie spotkaną interpretacją tekstów, zmiennych nastrojów wewnętrznych w dość szybkich przejściach i słyszalność zespołu aktorskiego. Tego mogłaby pozazdrościć każda zawodowa scena!

"Głupia mąka wariatów", jakby o nas, zagubionych i poszukujących dla siebie miejsca. Taki teatr w teatrze. Śmiejemy się z samych siebie. Niby chcemy być wielcy, a wypadamy śmiesznie. Nawet patrząc na widownię zorganizowaną na scenie, sami zaczynamy mieć wątpliwości, czy my jesteśmy na miejscu i jakie są nasze motywacje wyjścia do teatru i kupienia biletu.

Jeśli już o teatrze w teatrze, to bardzo ciekawy jest epizod wychodzenia z teatru. Kiedy trzeba się przecisnąć pomiędzy nogami, brzuchami i wreszcie biustami kobiet. Aktorzy robią to perfekcyjnie!

Ktoś powiedziałby, że to teatr formy. W pierwszym czytaniu można mieć takie wrażenie, ale to teatr przede wszystkim słowa, z jego perfekcyjnej interpretacji wynikają wszelkie działania. Słowo staje się źródłem tworzenia obrazów scenicznych.

Zespół aktorski tworzą cztery osoby, które opanowują przestrzeń sceniczną, działają w dwóch planach, ciągle coś się dzieje. Nie wiem jak udało się umieścić dwa plany gry na tak małej przestrzeni. To już kategoria: mistrzostwo świata!

Teatr, który podaje mi wszystko na tacy jest mało interesujący, jeśli w głowie mam setki możliwości interpretacyjnych, oczywiście popadam w panikę, że z moją inteligencją jest coś nie tak, że nie odnajduję jednej, najwłaściwszej myśli, ale dzięki temu, że ćwiczę tym sposobem mózg, mam nadzieję, że po latach dojdę do jednego słusznego wniosku.

Przykro mi, ale nie napisze o czym jest ten spektakl. Powiem tylko, że uruchamia w nas coś, co posiadaliśmy jako dzieci, że rozumieliśmy rzeczywistość nie nazywając jej. Po wyjściu z "Głupiej mąki wariatów" czujemy podskórnie wszelkie sensy, znaczenia, ale ku naszej rozpaczy nie odnajdziemy dla nich odpowiednich słów. Stwierdzenie: czułem, że zrozumiałem teatr - będzie trafne.

Spektakl opowiada o  naszym życiu niczym w kanonie. Sekwencje powtarzają się, jednak jesteśmy dojrzalsi o kolejne doświadczenie, jesteśmy nad tym samym punktem, ale mamy dla niego inną juz perspektywę. Pojawiają się subtelne smaczki związane ze zmysłowością, nawet nieco rozwiązłości. W tym wypadku to czysta poezja. 


Dziękuję Mumerusie!


http://www.mumerus.net/index.php?action=spektakle