wtorek, 10 lutego 2015

Dyskretny urok kiczu, czyli „Maskarada” w Słowackim.



Spektakl nie jest dobrym przedstawieniem. Nie powinno się uczyć młodych takiego teatru. Przede wszystkim brakuje przekonującego aktorstwa i przeżywania wewnętrznego, co niegdyś było domeną polskiego teatru, nie wspominając o rosyjskim. Wszystko ucieka w formę, a w formę ucieka się wówczas, kiedy nie ma się pomysłów na reżyserię. Nie oszukujmy się, reżyseria nie rzuca na kolana, ręce opadają natomiast z rozczarowania.

Byłoby niesprawiedliwie nie zauważyć, że najlepszą sceną jest scena umierania Niny, prawdziwa i zupełnie niepasująca do całości przestawienia. Całą prawdę psuje pogrzebanie bohaterki w rozsuwanych podestach, które mają lekkość słonia w składzie porcelany /czyt. psuja efekt swoją topornością/. Zabrakło w tym szaleństwie jeszcze prawdziwej ziemi, zapadni, opuszczania ciała… i kolaudacji!

W większości przedstawienia mamy teatr ruchu. Dużo się dzieje, tłumy szerokim gestem opanowują całą przestrzeń sceniczną. Jeśli w programach telewizyjnych dotyczących tańca jurorzy narzekają na brak synchronizacji, to tutaj tego nie brakuje. Ruch, sekwencje muzyczne i taneczne zajmują jakieś dwie trzecie całego przedstawienia. Tekstu jest niewiele, na szczęście wszystko słychać. Psychologii postaci brak. Taki samograj bez duszy.

Mamy na scenie kiczowaty przepych, tłumy, nadmiar bieli, nadmiar ruchu, nadmiar muzyki, nadmiar beznamiętnie podawanego tekstu, stąd daleko do gustownego cacka. Można odnieść wrażenie, że jesteśmy na przedstawieniu operowym, tylko aktorzy nie potrafią śpiewać.

Na początku spektaklu postaci wykonują falę ze zdjęć ułożonych na scenie, można było sądzić, że to jakieś nawiązanie do fotek robionych samodzielnie i wrzucanych beznamiętnie na strony portali społecznościowych. Zdjęć ogrom i nic z tego nie wynika. Potem mamy rzucenie się w ogrom torebek, również wykonane są z nich fale, i też z tego nic nie wynika. Dla wielu stos torebek to wspomnienie  obozów z czasów II wojny światowej, ale czy takie było zamierzenie reżysera?

Muzycznie nie można się nudzić. Muzyka jest interesująca, czasami mamy wrażenie, że jesteśmy faktycznie uczestnikami zabawy. Niesamowity Max Raabe broni najlepiej spektaklu, jeżeli można w nim coś obronić.

Reżyser „bawi się” ruchem, plastyką, ale do niczego to nie prowadzi. Ciekawa scena kąpieli z podtekstami erotycznymi, wykorzystująca tiul jako imitację wody jest oderwana od całości. Ten sam tiul pojawia się jako suknia bohaterki i brak w tym jakiejś ciągłości. Może to najlepsze pomysły, jednak szkoda ich, kiedy nie są uzasadnione. Może czasami najlepsze pomysły zostawić na później, na kiedyś.

Przyznać należy, że zespół ruchowo bardzo dobrze sobie radzi. Trzy godziny działań scenicznych z przerwą wytrzymują  kondycyjnie.

Mam świadomość, że tekst ten jest wielce niespójny, ale oddaje stylistykę przedstawienia. Kicz w pewien sposób kusi, przecież określa się go jako sztukę szczęścia. Zatem szczęśliwie było mi dane podziwiać piękną biel kostiumów, które nie traciły świeżości w miarę upływu scenicznego czasu i niczym perfekcyjna pani domu cieszyć się z udanego prania.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz