wtorek, 24 marca 2015

Maraton z Melpomeną z małą zadyszką.

W swoich biegach przez teatry, nie wszystko można opisać. Niektóre zdarzenia można określić tylko jednym słowem: "samograje" /"Mayday" Teatr Bagatela/, które trudno odróżnić od siebie po kilku sezonach. Realizacje podobne, często w tej samej reżyserii. Po latach w głowie pytanie, czy to było wrocławskie, krakowskie czy warszawskie?

Czasami z tekstu zostaje tylko wrażenie kabaretu, a klasyczny teksy przerobiony na śmichy i chichy /"Trzej muszkieterowie" Teatr Łaźnia Nowa/.

Zatem pojawiające się tutaj próby opisu teatru są również potwierdzeniem, ze pomimo ich subiektywnej nieatrakcyjności nie powinno się o nich zapomnieć. Najgorzej jest coś przemilczeć, jak w powiedzeniu, że lepiej, żeby mówiono o kimś źle, niż wcale.

Do zobaczenia na widowni.

niedziela, 22 marca 2015

Transformista niczym morfinista - "Niewyczerpany transformista" w Tearze Mumerus.

Pisanie w poszukiwaniu straconego czasu, a może lepiej w poszukiwanie zapomnianych obrazów, ponieważ od patrzenia na ten spektakl minęło nieco piasku w klepsydrze i pamięć już niemłoda.

Patrzenie, ponieważ to dla mnie spektakl przede wszystkim plastyczny. Niesamowita plastyka ciała głównego wykonawcy, dzięki której przekaz/myśl/język stawiał się czytelny, chociaż niektóre momenty przypominały montaż teledyskowy, przemiany, przepoczwarzenia następowały bardzo szybko. Transformista niczym morfinista staje się uzależniony od przemian, ale zawsze następuje brutalny powrót do rzeczywistości. 

Podróż człowieka przez przestrzeń klatki schodowej/czyśćca? Zaglądanie przez dziurki od klucza do kolejnych pomieszczeń. Poszukiwanie własnego miejsca, niemożliwe do końca w normalnym życiu, bo nasze wybory nie dokonują się tak szybko jak po otwarciu kolejnych drzwi. Wejścia w skórę napotkanych postaci, obserwowanych przez drzwi. Nie zawsze to wejście w cudzą skórę staje się spełnieniem pragnień. Często to bolesne doświadczenie i rozczarowanie.

Szarość i bezbarwność głównego bohatera w kontrze do kolorowego klauna i jeszcze bardziej kolorowej kreacji kobiety. Szarość naszego życia i pragnienie zmiany. 

Siła przekazu bardzo mocna. Sami odnajdujemy w teatralnych obrazach swoje życie, swoje odbicie, zagubioną tożsamość. W czym tkwi siła tego teatru, w wykorzystaniu najprostszej materii teatralnej, człowieka, jego cielesności jako głównego instrumentu. Bez zbędnych balastów maszynerii scenicznej, ze wspaniałą ścieżką dźwiękową.

Tyle z zakamarków pamięci. Piszę o tym spektaklu, bo mam nadzieję zobaczyć go w najbliższym czasie, żeby dokonać poprawek w tym tekście. Wiem, że to niedoskonały tekst/post, ale obiecuję poprawę. Transformistę polecam każdemu miłośnikowi teatru.

http://www.mumerus.net

Roczek.

Mniej więcej mija pierwsza rocznica tego bloga. W życiu nie można za bardzo ufać nawet datom. Tort jest, świeczka świeci się, teraz dmuchnięcie i życzenie... Więcej myślenia, wszędzie. W kulturze, polityce, w planowaniu wszelkim... również moim, za moimi mistrzami, którzy zawsze domagali się myślenia. Przecież to już klasyk, że "myślenie ma kolosalną przyszłość". 

I "nie daj mi, Boże, broń Boże skosztować tak zwanej życiowej mądrości, dopóki życie trwa, póki życie trwa".

Pisanie o teatrze nie jest łatwe. Wszystko jest rzeczą gustu. Ale jedno się nie zmienia w percepcji przedstawienia, celowość jego powstania oraz prawda przekazu. Jeśli przedstawienie jest tylko igraszką/zabawką, to takiego nie potrzebuję. Jeśli aktorzy nie przekonują mnie swoim życiem scenicznym, przegrywają. Nie zapominajmy, że teatr to nie tylko to co lubimy i cenimy, że jest o wiele bardziej złożony, niż jego wycinek tutaj prezentowany.

Niektóre teksy tutaj zamieszczone ewoluują, żyją przez moje doświadczenie. Bywają poprawiane, uzupełniane lub znikają na zawsze.

czwartek, 19 marca 2015

O spektaklu dyplomowym studentów IV roku PWST Kraków - WTT w Bytomiu: "Superbohaterów 10/9".

Dawno nie było mi dane oglądać na scenie tak wielkiego bełkotu inscenizacyjnego. To nawet nie misz-masz, to tak naprawdę masz-nic. Dużo niczego. Dużo Makbeta, Hamleta i Balladyny. Kolejność przypadkowa. Wymieszane i niestrawne jak w kiepskim cateringu. Czy te dzieła, są tak słabe, że nie mogą funkcjonować samodzielnie? Czy zabrakło pomysłów reżyserskich, żeby zmierzyć się z pojedynczym tytułem, nawet jeśli nie miałby być potraktowany klasycznie?

Studenci wrzuceni w formę, której nie unieśli. Nie unieśli też interpretacji tekstów, wygłaszanych często beznamiętnie jak zapowiedź na dworcu PKP, zatem należało im je odebrać. Zostawić zespół tylko w ruchu, w którym sobie nawet radzili, ale przy ich możliwościach to było mniej jak rozgrzewka.

Jedynie dwa momenty, które były przekonujące: prawdziwa nagość contra zniewieściali faceci i prawdziwa aktorsko studentka zanosząca się niesamowitym śmiechem oraz umiejętnościami warsztatowymi - jej rola żyła i ona też nią żyła.

Nie wiem dlaczego w krakowskiej PWST jest jakaś moda na facetów w butach  na wysokim obcasie /Superbohaterów, Blue Room/. Trzeba być trzyletnią nastolatką z "Pret-a-porter" Altmana, żeby coś takiego szokowało. Dla wytrawnych widzów zabieg nieco trąci już myszką.

Resztę przemilczę, bo niestety słów szkoda. 

http://www.pwst.krakow.pl/superbohaterow-10-9

wtorek, 17 marca 2015

Biegnij Lola, biegnij... Tym razem o "Working Title Ego".


Tym razem biję się w pierś, niczym Mikołajczyk w "Niech żyje wojna" /krakowska PWST/. Kompletnie nie znam się na tańcu współczesnym, neoklasycznym, klasycznym, żadnym. Dlatego jestem ostatnią osobą, która powinna pisać o przedstawieniu dyplomowym studentów Wydziału Teatru Tańca. Przez pryzmat tych słów przepraszam wykonawców oraz twórców przedstawienia pt. "Transdyptyk", bohaterów mojego wcześniejszego postu, jeśli poczuli się urażeni tym, co przeczytali.

Ten tekst o "Working Title Ego" nie będzie zatem próbą oceny, tylko zapiskiem wrażenia po spektaklu. Być może również szeregiem pytań, na które należy odpowiedzieć w najbliższym czasie. 

Trzy biegnące w miejscu postaci, najbardziej zapamiętany obraz z tego przedstawienia. Skojarzenie z filmem "Biegnij Lola, biegnij". Poza tym bardzo podobna muzyka do ścieżki dźwiękowej z tego filmu, zwłaszcza momenty tykającego zegara. 

Czy przedstawienie dyplomowe studentów Wydziału Teatru Tańca nie powinno być opowieścią? Kiedy wybieram się na występy Zespołu Pieśni i Tańca "Mazowsze" czy "Śląsk", w niektórych stylizacjach odnajduję rodzaj obrazowania. Czy Teatr Tańca nie powinien bazować na zasadach dramaturgii? Myślę, że tak. Owszem, były "momenty", kiedy taniec przypominał scenariusz, ale zbyt krótkie i nie tworzyły większej całości.

Zdumiewająca sprawność występujących. Niesamowite partnerowania. Wciąż zaskakujące podtrzymywania. Jednoosobowa owacja ode mnie na stojąco za zapamiętanie rozbudowanej choreografii. Bardzo sprawne opanowanie przestrzeni, nie tylko centrum, nie tylko po kulisach. Cała plansza zapełniona ruchem. Dużo ciekawego ruch niczym w przewijaniu taśmy do tyłu, jakby czas się cofał. Coś podobnego dane mi było obejrzeć w choreografii Jana Kodeta. 

Niepotrzebne teksty mówione. I dlaczego w języku angielskim? Parafrazując Witkacego: czyżby podły polski język brzmiał okropnie? I że w angielskim wymyślili piękniejsze słowa? 

Niepotrzebny śpiew. Sprawne operowanie przeponą w czasie ruchu, to zadanie często awykonalne. Kiedy się jeszcze kogoś dźwiga, zabieg skazany na porażkę.

Czy jako laik w zakresie tańca współczesnego chcę jeszcze raz zobaczyć ten spektakl? Niestety nie. To moje prywatne, nieobiektywne zdanie. Uważam, że ktoś znający się na współczesnych formach tańca, odnajdzie przyjemność w czasie oglądania tego przedstawienia.

Jeśli to Wydział Teatru Tańca, to od teatru wymagam wzruszenia, poruszenia, zmiany mojego patrzenia... nie dano mi tego doświadczyć. 

Za programem: "To spektakl o autorefleksji, niedoskonałości, akceptacji i prawdzie". Widocznie coś mnie znów ominęło.

http://bytom.pwst.krakow.pl/working-title-ego-rezyseria-i-choreografia-jens-van-daele

poniedziałek, 16 marca 2015

Szarik, nie aportuj mi tego miejsca, czyli „Niech żyje wojna” w krakowskiej PWST raz jeszcze w tym blogu.

"Przedstawienie przyznam szczerze jest ciekawe, może nieco za długie, ale ciekawe" - tak napisano na tym blogu nieco wcześniej. Po kilku jego zagraniach i kolejnym obejrzeniu przeze mnie, stwierdzam dziś, że jest to przedstawienie bardzo dobre. Od premiery nabrało siły, jakości. Przez trzy godziny człowiek się nie nudzi!

"Niech żyje wojna" zaczyna się otwartą kurtyną, w półmroku ginie całe pudło sceniczne z maszynerią. Na scenie jakaś postać, na plecach pióra husarii. Kiedy rozświetlają się światła, mamy scenografię pasującą do „Starej kobiety wysiaduje”, tam też o wojnie i historii, ale w miarę upływu akcji równie dobrze odnalazłby się tam „Bal po orłem”.

Historyczność spektaklu dotyczy sprawy Powstania Warszawskiego. Właśnie Powstanie Warszawskie i nasze dzieje najnowsze są w kolejnych etiudach niczym mielonka w konserwie wojskowej. Ten misz masz to tylko potwierdzenie bełkotu, jakim często jesteśmy karmieni przez media o wolności, honorze, braterstwie...

Pierwsza scena to Stanisław Mikołajczyk, który czeka na audiencję u Stalina. Jest to jedna z najlepszych scen, zwłaszcza dzięki aktorce wcielającej się w postać doświadczonego przez historię Premiera Rzeczypospolitej Polskiej na Uchodźstwie. Już w tym epizodzie widzimy groteskę naszego położenia, jesteśmy mięsem armatnim w wielkiej polityce. Scena ta mogłaby być osobnym przedstawieniem.

Anna Jarosik-Trawińska jako Mikołajczyk to mistrzostwo świata! Wspaniale zinterpretowana postać, znajdowanie różnych odcieni swojej postaci, od patosu po porażkę, od pewności  siebie i w siebie po bicie się w pierś i przeprosiny za wszelkie wypadkowe historii. Bardzo wysoko podniesiona poprzeczka umiejętności aktorskich, boję się, że trudno będzie przeskoczyć, ale śmiało mogę stwierdzić, że ta studentka nie przez przypadek znalazła się w PWST. Mam też przeczucie, że za kilka dekad, będzie z sentymentem wracać do tej roli, bo to naprawdę dobra robota. Tak trzymać!

Zatem Powstanie Warszawskie, śmierć dzieci, młodzieży, elity, pytania o cel, wypadkowe, sens? W sumie „Niech żyje wojna” to wypowiedź młodych aktorów o tym, jak postrzegają historię i jak ją chcą przeżywać. Przy finale można stwierdzić, że to spektakl polityczny, bo wymagana minuta ciszy w dniu każdego powojennego pierwszego sierpnia staje się rykoszetem dla jej ustawodawców, jest to „minuta ciszy przeciwko władzy”. Aż dziw bierze, że taki spektakl powstał w Krakowie, nie wiem czy w stolicy miałby szansę na premierę, a obawiam się protestów przeciwko jego obecności na scenie.

„Inspiracją do napisania tego tekstu był serial (…) „Czterej pancerni i pies” (…) To sztuka „przeciwko” – przeciwko propagandzie samego serialu, przeciwko mitologizacji bohaterstwa Polaków, przeciwko zawłaszczaniu historii” – czytamy w programie do przedstawienia. I tak rzeczywiście jest, telewizyjni bohaterowie żyją na scenie, ale nie w tym etosie, który pamiętamy. Nie posiadają czołgu, Szarika trzymają wiecznie w budzie, są żołnierzami, którym kradzieże i gwałty nie są obce, którzy nie pachną telewizyjną sławą, tylko wojennym potem.

Reżyser w tym historycznym kalejdoskopie korzysta z wielu odniesień, jak na przykład nawiązanie do mitologii, którą reprodukujemy w kolejnych pokoleniach, zwłaszcza elementy związane z siłą i wojną. Interesującym wątkiem jest scena zaślubin Polski z Bałtykiem. Marusia i Janek na plaży, obok nich nieśmiertelny Szariik, od wojny minęło kilka dekad, a oni niczym znudzone i nienawidzące się małżeństwo nie tylko przerabiają problemy damską męskie, ale i historyczne, te filmowe i te rzeczywiste. Również bardzo dobra Monika Frajczyk jako Marusia, ale dla mnie za dużo w niej grania "po warunkach".

A jeśli już o aktorkach, to dużo lepsza jest też Magdalena Jaworska niż w premierowym przedstawieniu. Jakby to była nowa postać, wcześniej tylko martyrologiczna, teraz już z krwi i kości. I przepraszam, że tak dużo a aktorkach, ale przecież całe przedstawienie jest o mężczyznach, to proszę mi wybaczyć te wstawki o kobietach.

Spektakl wykorzystuje w pełni możliwości współczesnej techniki, są mikroporty, są mikrofony, jest nagłośnienie, do tego instrumenty klawiszowe, perkusyjne i wszelkie inne przeszkadzajki, i trzeba przyznać, ze niewiele jest momentów, w których hałas jest niepotrzebny. Na pewno niepotrzebny jest nadmiar wulgaryzmów, to w miarę zbliżania się do finału staje się coraz bardziej męczące. Widocznie takie czasy, chociaż jeśli młodzież na scenie z reżyserem, krytykuje wieś w mieście /przyjezdni w odbudowanej stolicy/, sikanie do porcelany i niszczenie fortepianów /brak elit i kultury/, to jednak z tym przeklinaniem przeginają. 

Wielogodzinność przedstawienia to nie brak pomysłów reżyserskich, tylko ich nadmiar. Możliwe, że jeszcze wybiorę się na ten spektakl. Wtedy dopiszę coś jeszcze. /I te słowa stały się prorocze/.

PS. Szarik w tym dziwacznym świecie historii jako jedyny chce pamiętać, uczcić poległych minutą ciszy. Wierna psina! /Zawodzenia, szczekania - genialne!/.

http://krakow.pwst.krakow.pl/niech-zyje-wojna

Mam nadzieję, że ten spektakl posiada dokumentację wizyjną, chciałbym mieć to przedstawienie w archiwum. 

"Sprzedam dom, w którym już nie mogę mieszkać" w KTO.

Przedstawienie o życiu, z jego wszystkimi barwami mierzonymi narodzinami, przemijaniem, wreszcie  śmiercią. Niby nic nowego, ale w Teatrze KTO warto zobaczyć jaki może być wariant naszego tymczasowego  trwania.

Spektakl otwiera i zamyka scena z pasażerami oczekującymi w poczekalni dworcowej na swój pociąg, niczym na swoje przeznaczenie. Każdy gwizd lokomotywy to inny los, trudno się zdecydować na podróż w nieznane. Zupełnie przypadkowe postaci tworzą kolejne obrazy z życia, które bardzo podobne jest do naszego. 

Zatem mamy cud narodzin, zamieszanie z miskami z ciepła wodą, przerażeniem ojca, którego vis comica jest zupełnie hrabalowska, czyli czeska! Od tego wszystko się zaczyna i trwa do śmiertelnego finału. Obok sacrum jest też profanum. W scenie spowiedzi mamy kuszenie spowiednika w sposób bardzo retro, niczym rękawiczką Marleny Dietrich: łyżeczka ogrzana ustami "grzesznicy" czy kostka cukru wyciągana z dekoltu. Takich smaczków jest w spektaklu bardzo wiele. Bardzo sprawnie rozmieszczonych. Do tego bardzo sprawny fizycznie zespół aktorski, który tworzy obrazy wykorzystując wielkie teatralne walizy, przemieszcza się po nich, jakby nie wymagało to zupełnie żadnego wysiłku. Niektóre zadania ocierają się o kaskaderstwo. 

Spektakl opowiada o życiu dla mnie nieco bajkową stylistyką, może to nie najlepszy przymiotnik, ale dla mnie przebywanie na widowni podczas tego spektaklu kojarzy się z patrzeniem z perspektywy dziecka, z otwartymi oczami, zaskoczeniem, czasami otwartą buzią ze śmiechu. Że chociaż to najprawdziwsza prawda, to znajdzie się coś magicznego w tym świecie i zmieni wszystko na lepsze. Magia zostaje wprowadzona w scenie rozkapryszonej narzeczonej przed ślubem, która "nie ma się w co ubrać", choć od sukien ślubnych brakuje miejsca na scenie. Kiedy w końcu udaje się ją usatysfakcjonować, pojawiają się pływające lampiony małych ubranek dziecięcych. Do tego muzyka, która pozwala odpłynąć w niebyt.

Przedstawienie nie wykorzystuje słów, w większości jest teatrem ruchu, niekiedy pantomimą, czasami teatrem muzycznym w wstawkach z "katarynką", której właściciel dośpiewuje tekst w kilku światowych językach. Te przerywniki ocierają się o stylistykę kiczu, która jak wiemy jest sztuką szczęścia i nie oszukujmy się, że czasami takiego kiczu pragniemy. 

I mamy niejaki element słowiański w tym wszystkim, alkohol, który pozwala uruchomić nasze dusze, szaleństwo i często pogodzić się z rzeczywistością przez złudne jej zrozumienie w rauszu alkoholowym. 

Mam nadzieję, że w przyszłości napiszę więcej, ale naprawdę trudno zamknąć w słowach to wyjątkowe przedstawienie.

http://teatrkto.pl/pl/spektakle/sprzedam-dom-w-ktorym-juz-nie-moge-mieszkac,7.html

Tym razem o praskim metrze, tym czeskim.

Niedawno z okazji Międzynarodowego Dnia Kobiet w Warszawie została otwarta druga nitka metra. Wydawać by się mogło, że tego wydarzenia nic nie jest w stanie zdeklasować. Jednak los potrafi zaskakiwać. Tym razem w stolicy Republiki Czeskiej w Poniedziałek Wielkanocny zostanie oddane do użytku przedłużenie linii A w kierunku Motolu. Bardzo ciekawa data, zwłaszcza z perspektywy duchowości naszych południowych sąsiadów. 

http://www.dpp.cz/aktualizace-informaci-ve-vozech-a-stanicich-metra-k-otevreni-novych-stanic-na-lince-a/

środa, 11 marca 2015

Nieobiektywnie o Krakowie teatralnym.

Natomiast w swoich podróżach po krakowskim świecie teatralnym śmiem stwierdzić, że najlepsze sceny to Teatr KTO, PWST i Mumerus. We wszystkich nich czuję się jak za czasów studenckich. I to by było na tyle. Krótko i na temat. Dziękuję. Do zobaczenia na Waszych scenach i do obejrzenia Was na tych scenach.

Gdzie te dworce, gdzie?

W swoich podróżach po bliskiej i dalszej okolicy stwierdzam, że dziś przybytki komunikacji zbiorowej /wszelkie dworce główne - kolejowe i autobusowe/ przyklejone są do galerii handlowych. 

Konia z rzędem temu, kto odkrył kiedykolwiek, że na budynku Galerii Krakowskiej znajduje się napis PKP Kraków Główny.

Podobnie jest w Poznaniu, zawsze czuję ducha promocji zakupowych słynnego "Chlebaka", nie atmosferę podróży w nieznane. W Warszawie natomiast zamiast do hali głównej Dworca Centralnego, poniekąd interesującej architektonicznie, trafiam do Złotych Tarasów, które nie zachwycają już architektonicznie. Tylko Wrocław jeszcze obronił się przed tą nowo-modą. Dworzec Główny PKP przypomina niezależna budowlę.

"Na L..." - dyplom PWST Kraków.

Tym razem o teatrze nieco matematycznie. Inaczej nie potrafię zmierzyć się z tym tematem, to znaczy z tym przedstawieniem.

Plusy spektaklu: ciekawa scenografia, czysta biel, świeżość kostiumów, możliwość obejrzenia studentów w innych rolach i ich interpretacjach. Minusy: niepotrzebne wulgaryzmy, anglicyzmy, telebim, mikrofony... A pomiędzy plusami a minusami brak teatru. Szkoda, bo zapowiadało się nieźle. 

Dlaczego stwierdzenie, że zapowiadało się nieźle? Ze względu na PR, czy jak to tam zwać. Po obejrzeniu zdjęć na stronie internetowej, obejrzeniu plakatu, nabrało się ochoty na ten spektakl. Nawet jeśli zdjęcia swoja "brutalnością" przebijają rzeczywistość sceniczną, to chciało się iść na ten dyplom. Niestety, już po pierwszych pięciu minutach można było spodziewać się rozczarowania.

Uważam, że pomysł z roztrzaskanym samochodem to świetne myślenie, powypadkowa karoseria jako moment przejścia na drugą stronę lustra czy przejścia symbolicznego. Gdyby skupić się na tym elemencie scenograficznym i ogrywać go pomysłami reżyserskimi, to naprawdę mogłoby powstać cudo. Kiedy pasażerowie samochodu odgrywali wypadek a telebim pokazywał drogę, to już dla mnie zabito teatr, potrzebę myślenia. Tak jakby nie wierzono w inteligencję widza, a z drugiej strony wymagano od widza znajomości tekstów na podstawie których powstało przedstawienie, bo bez tego nie ma szans na "zrozumienie spektaklu".

Szukam powodów dla których warto jeszcze raz obejrzeć to przedstawienie? Może tylko dla "...", które niczym w "8 i 1/2" pokazują, że dzieło jest niedokończone. Może podczas kolejnego wieczoru ewoluuje i stanie się bardziej zjadliwe. 

Nie wiem o czym było to przedstawienie. Po co zostało zrobione. Owszem, reżyserii uczy się również na błędach. Gorzej z aktorstwem, na złym nie można się nauczyć wiele, doskonalić warsztatu. Gdzie popełniono błąd? Przy składaniu egzemplarza reżyserskiego czy później?

Było wiele rzeczy, których można się czepiać. Największy zarzut to brak słyszalności niektórych osób z zespołu aktorskiego. W związku z tym dziwne wrażenie amatorszczyzny, bez obrazy dla amatorów. 

Ktoś kiedyś powiedział, że "kiedy nie ma pomysłów na reżyserię, to robi się formę". Nie chcę takiej formy. Gdyby nie odmienna ścieżka dźwiękowa w ustach aktorek i aktorów, to przez tę wszechogarniająca biel można by mieć wrażenie, że to "Maskarada" ze Słowackiego.

http://krakow.pwst.krakow.pl/na-l

PS. I naprawdę, uwierzcie mi, bardzo lubię Wasza scenę PWST.

I znów o metrze. Warszawskim, krakowskim i praskim /tym czeskim/.

Takie prezenty zdarzają się raz na dwadzieścia lat. Warszawianki z okazji Międzynarodowego Dnia Kobiet otrzymały drugą nitkę metra. Nie wiem, czy coś przebije taką fetę, ale teraz mężczyźni czekają na jakiś gest ze strony magistratu. Teraz tylko należy czekać, czy sieć została dostosowana do faktycznej potrzeby potoków ludzkich. Możliwe, że nie spełni swojego zadania należycie nowe M2 ze względu na niezbyt zachwycająca długość trasy.

"Znikąd donikąd czyli karłowate metro wystartowało" 
 http://infotram.pl/text.php?from=main&id=69759

Warszawa marzy o metrze większym, Kraków o metrze jakimkolwiek. Jedno i drugie marzenie jest niebezpieczne. Kiedy patrzę na plany budowy nowych odcinków metra w tych dwóch polskich miastach, zastanawiam się, czy przypadkiem nie planowała ich ta sama osoba, miłośnik doskonałości w postaci kół, które mają nawiązywać do idealnych kul. Trasy zaczynają zawijać niczym domki ślimaka, zahaczają o wszystko, co tylko możliwe, zamiast robić szybki transfer. Owszem, czepiam się nieco, ale naprawdę, metro powinno jak najszybciej przewozić z punktu A do punktu B, najlepiej w linii prostej. 

http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/2/2f/Warszawa_metro_plan1.svg


http://bi.gazeta.pl/im/0a/80/f1/z15826954Q,Plan-metra-w-Krakowie.jpg

Kiedy patrzy się na powyższe schematy, nie widać w nich super przyśpieszenia transportu ludzi. Żeby nie powtórzyć niewłaściwego planowania metra w Pradze w Czechach. Zwłaszcza odbicia czerwonej trasy C w kierunku Letnan, która prawie nakłada się z zółtą trasą B. Również planowane przedłużenie zielonej trasy A z Dejvic do Motola okazało się wielce kontrowersyjne. Zamiast z Dejvic prosto na zachód kierować się do portu lotniczego, zwiedza dzielnice Pragi i zakończy swój "żywot" przy szpitalu w dzielnicy Motol i tak naprawdę trudno stwierdzić, gdzie dalej zostanie poprowadzona trasa, niekoniecznie do lotniska. Bardziej prawdopodobne wydaje się w tym momencie budowa nowej niebieskiej trasy D. Więcej o kontrowersjach w materiale Czeskiej Telewizji: http://www.ceskatelevize.cz/porady/10782831463-nedej-se-plus/214562248410006-metro-konecna-stanice-motol/

http://metroweb.cz/metro/metro-budoucnost.png

Planowanie komunikacji zbiorowej, zwłaszcza sprawa metra, to nie zabawa łopatką w piaskownicy.